– Czy wydaje ci się, że słyszysz jakieś słowa? – zapytał Benkej.
– Wydaje mi się, że słyszę, jakby szeptano „krew, krew!” w mowie Wybrzeża – przyznałem.
– Ja słyszę to samo. Ale czasem słyszę też „śmierć”.Kilka razy, kiedy wchodziłem w krzewy z płonącą pochodnią w jednym ręku i mieczem w drugim, coś małego czmychnęło między źdźbła i gałęzie, coś z trzepotem wyfrunęło w ciemność, muskając niemal moją twarz.
Zapewne nocny gryzoń lub ćma albo nietoperz.
Jednak wciąż słyszałem szepty.
Za plecami.
W ciemnościach. Tam, gdzie akurat nie patrzyłem.
Konie parskały i rżały w przerażeniu, musieliśmy je przywiązać, by nie uciekły nam w dolinę.
Niewiele spaliśmy tej nocy, pilnując na zmianę i na zmianę kładąc się w pancerzach na posłaniu, z mieczem w dłoni. Kiedy wypadała moja zmiana, siedziałem, dokładając do ognia, i patrzyłem w mrok, poza bezpieczny krąg ciepłego, pomarańczowego światła, gdzie stała gęsta ciemność jak zasłona, skąd dochodziły szepty i chichoty. Te chichoty wydawały mi się najbardziej złowieszcze, bo brzmiały, jakby to dokazywały dzieci, lecz dzieci ze szczętem złe i z pewnością niebezpieczne. Nie wiedziałem, skąd coś podobnego przychodzi mi do głowy, ale dawno tak się nie bałem.
Czasem, gdy ogień przygasał nieco, widziałem, że w mroku jarzą się czyjeś oczy. Płonęły mdłym, zielonkawym światłem, czasem odbijały na czerwono blask ogniska i przygasały. Nikt nas jednak nie atakował, tylko ze dwa razy z krzaków wypadł mały kamyczek, który potoczył się po żwirze albo wpadł do wody.
Szelesty, chichoty i szepty. I tak do rana.
Myślałem, że zdecydowanie wolałbym ryk dzikich bestii. Wolałbym, żeby coś rzuciło się na nas z krzaków, wolałbym dobyć miecza i walczyć. Zamiast tego musiałem czuwać ze spoconymi palcami ściskającymi rękojeść miecza, napięty jak cięciwa i zmęczony.
Benkej zmienił mnie późno w noc, ale zasypiałem tylko na chwilę i budziłem się na szelest liści, chichot albo trzepot skrzydeł, jak dziecko, które po raz pierwszy nocuje poza domem.
Ocknąłem się o świcie, kiedy niebo robiło się już szare. W otulonej grzbietami górskimi dolinie nie dało się zobaczyć brzasku ani wschodu słońca, tylko smolista ciemność ustępowała szarości.
Znów próbowaliśmy ustrzelić jakieś ryby, lecz wszystkie znikły, choć poprzedniego dnia widzieliśmy je przemykające wśród kamieni i stojące w kryształowej wodzie w rozlewiskach strumienia dosłownie co krok. Znikły ptaki. Nie zdołaliśmy znaleźć ani węża, ani ślimaka, ani w ogóle niczego, co nadawałoby się do zjedzenia.
Natomiast wciąż słyszeliśmy wokół szelesty i szepty.
Ruszyliśmy w dalszą drogę, i to spiesznie, pragnąc opuścić dolinę. Czekała nas długa marszruta na dół, gdzie rozciągały się lasy i łąki, potem wzdłuż strumienia szeroką równiną, w kierunku zamglonych szczytów na północy, gdzie należało poszukać jakiejś przełęczy. Dolina była duża i wątpiliśmy, by dało się ją opuścić jednego dnia. Wśród skał i lasów czasem jedna staja to odległość, którą przemierza się całymi dniami, jeśli teren jest trudny, trzeba kluczyć albo przedzierać się przez przeszkody.
Tu znaleźliśmy ścieżkę biegnącą zygzakiem przez las opodal strumienia, więc powinniśmy wędrować szybko, a jednak tak się nie działo. Kiedy widzieliśmy ją z góry, zapraszała do wędrówki, zwłaszcza że wiodła na północ.Kiedy nią ruszyliśmy, drogę zaczęły nam przegradzać bagna, skały i zwalone drzewa, choć przysiągłbym, że niczego takiego przedtem na niej nie było. Na domiar złego zza górskich szczytów spłynęła mgła i zalała dolinę niczym mętna woda. Przedzieraliśmy się przez opar, wśród pokręconych gałęzi drzew, które wyglądały, jakby splatały się specjalnie, by nas zatrzymać, albo jakby wyciągały w naszym kierunku konary pokręcone niczym drapieżne szpony.
Brnęliśmy jednak dalej. Przed siebie. Na północ.
Chyba na północ. Nie było widać słońca, zewsząd otaczały nas krzewy, a ścieżka wiła się wśród bagien, skał i porośniętych grzybami oraz mchem zwalonych pni.
Widziałem w leśnym półmroku rozjarzone oczy patrzące na nas srogo, widziałem kilka razy twarz kobiety w gęstwinie liści, lecz kiedy podchodziłem bliżej, twarz znikała, stawała się plamą cienia wśród zieleni. Znów dochodziły nas szepty, znów coś z szelestem przebiegało wśród liści, znów jakieś kształty pojawiały się i znikały.
Brnęliśmy naprzód, prowadząc konie, z mieczami w rękach, zlani potem mimo chłodnego dnia i przerażeni. Obaj czuliśmy też, że od dawna nie idziemy na północ, tylko kluczymy wśród gałęzi, kęp zieleni i skał, brnąc w błocie, i chyba zgubiliśmy drogę.
W pewnym momencie udało nam się wyjść na niewielką polanę na brzegu strumienia, otoczoną kępami paproci i kolczastymi krzewami.
– Odpocznijmy i napójmy konie – powiedziałem chrapliwym głosem, a Benkej skinął tylko głową. Jego twarz pod hełmem była pobladła z wysiłku i napięcia, a zmrużone oczy wciąż prześlizgiwały się po krzakach.
– Sam często tak straszyłem wrogów – rzekł cicho. – Te szepty, okrzyki i szmery są po to, żebyśmy nie mogli wytchnąć ani na moment, żebyśmy wciąż czekali na atak. Żebyśmy przeszukiwali zarośla i znajdowali jedynie cienie i liście. Ale uderzą, dopiero kiedy opadniemy zupełnie z sił i nie będziemy w stanie się bronić.
Rozsiodłaliśmy i spętaliśmy konie, pozwoliliśmy im się napić, a potem sami siedliśmy nad brzegiem strumienia, żeby odpocząć.
I wtedy usłyszeliśmy szloch.
Ciche, lecz rozpaczliwe łkanie małej dziewczynki, chwilami brzmiące jak zawodzenie. Spojrzeliśmy na siebie, Benkej powiedział w mowie gestów tropicieli „zasadzka!”, po czym obaj delikatnie wyjęliśmy miecze.
I wtedy ją ujrzeliśmy.
Kucała na kamieniu pośrodku strumienia, zwrócona plecami w naszą stronę, z pochyloną głową, i szlochała cicho, ale przeraźliwie. Mała dziewczynka, nie wyższa niż do mojego pasa, na kamieniu, na którym, przysiągłbym, przed chwilą nikogo nie było. Kuliła się tam, pośród szumiącej na skałach wody, i zanosiła płaczem, piastując coś przy piersi. Dziewczynka była naga, tylko na głowie miała jakieś okrycie z delikatnego zielonego muślinu, który zmienił się już w strzępy, podobną postrzępioną materią miała okręcone łydki i stopy.
Benkej pokazał na migi: „Osłaniaj mnie!”, wbiłem więc miecz w ziemię i wyjąłem z łubiów łuk.
Patrzyłem w gęstwinę liści i zwieszających się nad strumieniem wiotkich gałęzi po drugiej stronie, kiedy tropiciel chował miecz do pochwy i ostrożnie wchodził w wodę.
– Nie bój się, dziecko – powiedział powoli w mowie Wybrzeża. – Jesteśmy wędrowcami, którzy zgubili drogę. Nie zrobimy ci nic złego.
Benkej stąpał ostrożnie, ale pogrążał się z każdym krokiem, aż w końcu woda sięgała mu powyżej pasa. Od kamienia z dziewczynką dzieliło go rozlewisko strumienia, w przejrzystej toni doskonale było widać żwirowate, twarde dno, ale opadało dosyć głęboko.
– Przeniosę cię tylko na brzeg – powiedział. – Nie trzeba się mnie bać. Jeśli chcesz, odprowadzę cię do twoich, a oni pokażą nam, jak wyjść z doliny. Nie zrobię ci nic złego.
Obszedł największą głębię, stając na większych kamieniach, a potem ostrożnie wyciągnął dłoń i dotknął ramienia dziewczynki. Ja wodziłem grotem po całej okolicy, co chwilę coś poruszało się wśród liści, ale nie udało mi się wypatrzyć niczego.
Dziecko odwróciło się gwałtownie i Benkej odskoczył z krzykiem. Dziewczynka miała wyłupiaste, straszne oczy obwiedzione jasnym kręgiem jak u ryby, teraz przekrwione i rozjarzone, usta rozpychały rzędy krzywych, hakowatych zębów, ostrych jak rybie ości. To, co wziąłem za podarty muślin, rozpostarło się wokół jej głowy jak kaptur stepowej jadowitej jaszczurki i okazało się postrzępionymi płetwami zakończonymi ostrymi szponami. W dłoniach piastowała oderżnięty rybi łeb, chyba resztki naszej kolacji. I niekoniecznie była taką małą dziewczynką, jak mi się zdawało, bo zobaczyłem jej piersi wysmarowane rybią krwią. Krągłe piersi dojrzałej kobiety, dziecięcą twarz i wzrost oraz szczęki morskiego potwora.
Читать дальше