– Nikt z was tego nie zrozumie – odzywa się powoli Piołun. – Ale tu, w Ogrodzie, każdy z nas narodził się jakby na nowo. Dlatego nosimy inne imiona. Lodowy Ogród dał nam nowe życie i pokazał cuda, jakich dotąd nie widziały ludzkie oczy. Nie moglibyśmy siedzieć znów w drewnianych budach w Ziemi Ognia po tym, co ujrzeliśmy. Dlatego jeśli przybyliście zabrać nas do domu, to wiedz, że nikt z nas tego nie chce. Co do tych, z którymi byliśmy kiedyś spokrewnieni i związani, to powiedzcie im, że umarliśmy. Niech postawią żalne kamienie, opłaczą nas, podzielą się spadkiem i zaczną żyć od nowa, tak jakby nas nie było. Tak bowiem będzie najlepiej dla wszystkich. Dla Ziemi Ognia i spraw dziejących się na Wybrzeżu Żagli bowiem umarliśmy naprawdę. Słyszałem od dłuższego czasu, że chodzicie po mieście i naprzykrzacie się ludziom, pytając o dawne sprawy. Przestańcie. Żarnowiec, człowiek, którego nazywałeś kiedyś Skafaldim Milczącym Wiatrem, kazał przekazać ci odszkodowanie za wszystkich zabitych pod murami tamtego lata. Jest to pięć złotych gwichtów od każdego męża, którego wtedy zabiliśmy. Zawieź je do Ziemi Ognia i tam oddaj rodzinom tych, którzy zginęli. W bitwie umarło wtedy dwudziestu ludzi od razu i dwunastu potem z ran, mimo że ich leczyliśmy. Pięciu wyleczyło się, z czego dwóch postanowiło zostać w Ogrodzie, zaś trzech popłynęło do domu zeszłego roku na statku handlowym Ludzi Koni. Pieniądze przyniosą ci tam, gdzie teraz mieszkasz w twierdzy, i to kończy sprawy, które są między nami. To trzynaście tuzinów gwichtów i jest to suma ogromna. Prawomówcą powiada, że to uczciwa odpłata, zwłaszcza że chcieliście złupić to miasto i moglibyśmy nie zapłacić nic.
– Nie o tym chcemy mówić – odpowiada Grunaldi. – O tym, że zamierzacie się wykpić nędznymi pięcioma gwichtami za życie tak zacnych mężów, pomówimy później. Na razie nasza ziemia stoi w ogniu, Węże podchodzą do wrót Domu Ognia jak wilki, a kiedy zejdą śniegi, uderzą na pewno. Będzie z nimi szalony Czyniący, który zmienia dzieci w żelazne potwory, sprowadza pioruny i ożywia upiory zimnej mgły, więc może się tak zdarzyć, że nie będę miał komu zawieźć twoich pieniędzy i twoich słów.
– Nie rozumiem, czego więc chcecie.
– Jest możliwe, że pojawił się w mieście bardzo groźny człowiek. Szpieg z Południa, zwany Szkarłat. To Amitraj. Czyniący i zabójca. Umie zmieniać twarz i sprawić, że pojawiają się na niej czerwone znaki, tak że potem nikt nie umie go rozpoznać. Zna się na truciznach i magicznych ziołach. Może oślepić dmuchnięciem albo zabić szklanym sztyletem z jadem żagiewnicy. Mieliśmy z nim do czynienia i sądzę, że trafił tutaj. Mówimy to tobie, bo tylko ciebie znamy.
– Skąd możesz to wiedzieć? – pyta ostro.
– Nie jestem kupcem – odpowiadam. – Przybyłem tu z powodu tego, co się dzieje na świecie. Powinieneś wiedzieć, że ten Szkarłat pewnie przybył zabić twojego mistrza. Zrozumiałeś? Zabije Fjollsfinna. Ja go ostrzegę, ale ty chyba też coś powinieneś zrobić. Pochyla się w moją stronę.
– Powiem komu trzeba, a jeśli ktoś taki pojawi się poza dzielnicami dla obcych, natychmiast go zobaczymy. Jedyne, co może, to siedzieć w Łasztowni albo w Kawernach, gdzie mieszkają ci, co boją się zostać mieszkańcami, a dostali azyl. Tam jest wielu zmienionych przez pieśni bogów i uroczyska w dalekich krajach, cudzoziemcy i rozbitkowie. My do Kawern nie chodzimy i oni stamtąd nie wychodzą. Może się tam schować, ale niełatwo będzie mu wejść do miasta.
– Dlaczego skrywasz twarz w kapturze? – pytam.
– Wstyd by mi było, gdyby ktoś zobaczył mnie w nędznej tawernie w Łasztowni, między cudzoziemcami. Wielu z nas, którzy przybyliśmy wtedy na łodziach jako morscy rabusie, zostało potem Strażnikami Ogrodu i wstąpiło nawet do Bractwa Drzewa.
– Jesteście strażnikami?
– Można tak powiedzieć, cudzoziemcze. Niewiele ponad to mogę ci powiedzieć. Ale Bracia Drzewa to najstraszniejsi wojownicy, jakich widział świat. Będziemy bronić Ogrodu i nie boimy się dla niego umrzeć. Więcej nie pytaj.
– Pij, Horleifie – oznajmia nagle Grunaldi, nalewając mu do pełna. – Kiedy król Węży już spali Wybrzeże i wyruszy tu w tysiąc okrętów, może będziemy stali na tych murach obok siebie. Przestańmy się swarzyć.
Horleif-Piołun nie wzbrania się długo, siedzimy potem jak grupa przyjaciół, klepiąc się po plecach i rozlewając szczodrze piwo. W cynowych kubkach nie widać zawartości, więc ledwo moczymy usta, wypełniając naczynie Horleifa po brzegi, a potem kupujemy jeszcze morskiego miodu z korzeniami. A kiedy nie patrzy, kilka razy dolewam mu osiemdziesięcioprocentowej rakii z piersiówki.
Efekt przychodzi po jakiejś godzinie. Nie umiem odczytać wiele z dziwacznych orzechowych oczu strażnika, ale Grunaldi nachyla się do niego, by stuknąć się kubkiem, a potem spogląda na mnie i kiwa lekko głową.
– Wiele podróżowałem po świecie i nie słyszałem o tak strasznych wojownikach jak Bracia Drzewa. Z tego, co wiem, nikt o nich nie słyszał. Najstraszniejsi są ninja albo straszliwi Apacze, nie mówiąc już o uesmarines. To ich ludzie się boją i pierzchają z pola bitwy na sam ich widok. O was jednak nikt nie słyszał i dlatego sądzę, że się przechwalasz – próbuję. Prymitywne, ale co szkodzi sprawdzić?
Horleif celuje we mnie palcem i koniec tego palca majta się między jednym moim okiem a drugim, jakby nie mógł się zdecydować.
– Ty… jak cię zwą… nie wiesz, co mówisz. O nas się nie opowiada przy piwie… My nie stajemy do bitew. My zawijamy wocóff. I nie ma bitfff. Jesteśmy panami notsy. Ale cśśś…
Nie mówi nic więcej, ale mnie zaczyna się krystalizować obraz. Na razie hipoteza.
– Łatwo tak gadać, kiedy siedzi się za murami twierdzy.
Kiwa przecząco palcem, ale nie wiem, czy nie chce mówić, czy po prostu się nie zgadza. Grunaldi sięga po dzban, żeby mu dolać, lecz wstrzymuję go ruchem dłoni. Facet stąpa teraz po ostrzu – bardzo łatwo przedawkować i informator zawali się w trzy sekundy. Zmieniam temat:
– Widziałem już wiele miast, podróżując po świecie. Powiedz mi, czym Ogród różni się od nich wszystkich? Są i większe, i bardziej warowne.
Wyciąga powoli rękę w moją stronę, jakby chciał złapać mnie za koszulę, ale ma za daleko przez blat.
– Bracie… Ohród jess jeden… nie ma drugiego takiego miejsca. Tu każdy może byś wolny… rozumiesz? Miałem dziesii… kiedyś… – Pokazuje dłonią gdzieś przy ziemi, a jego oczy się szklą. – Jedneho zabraa choroba. Rozumiesz?! Rozumiesz to?! Thaki mały. W Ogrodzie są znachorzy… Umieją leczyć sztuko z całego świata i pieśniami bogów. U nas bya tylko baba. I jej pieśni nic nie dały. Umarł mój Horgaldi… A jak by tu był, toby nie umar. Drugiego zabili. A tu by ży. Żyby. Bo tu nie zabijajo dla gupiego lejenia. I moja maa Ylva, porwali, jak miaa dwanaście zim tylko… Dlatego będziemy kchroniś. Rozumiesz?! I sie tu nie boje. Bo… – nachyla się w moją stronę – widziałem, gdzie pójdę, jak umrę dla Ohrodu. I mogę tam czasem wejś, bo tak jest w Ohrodzie. I tam jest mój Horgaldi, i mój Horlund, i moja Ylvaa, i mogę wejś, i zobaczyć. Bo tutaj pieśni bohów so naprawdę. Nie śpio na uroczyskach, ale sie leczy i walczy, i pomaga. I jest ten drugi Ohród, do którego wszyscy idziemy. Nie na Ocean Ognia, sie bić dobre i złe, i na łonke Doliny Snu. Nie do ziemi, stawać ziemio jak Amitraje. Tylko do Ohrodu, dzie jess słońce i owoce, i dziewszeta, i wszyscy, i Horgaldi, i Horlund, i Ylva. Dlatheho nik nas nie pokona, Braci Drzewa, bo my sie nie boimy śmiersii.
Читать дальше