Im uważniej go Runa słuchała, tym coraz wyraźniejsza stawała się jej nadzieja; i już nie chciało jej się o nic pytać, tylko działać. Mroczna zasłona pokryła jej duszę; beznamiętnie, ale i bez jasnego wyobrażenia, na co się decyduje, powiedziała z uśmiechem:
— Pan będzie Szefem. Niczego nie pożałuję, dam wszystko, co trzeba, po niczym nie westchnę, będę cierpliwie czekać.
Wyszła i przyniosła wszystkie pieniądze, jakie miała pod ręką, a także czek na olbrzymią sumę.
— Wystarczy tego? — Na razie wystarczy — odpowiedział przybysz — teraz mogę wspaniale spędzać czas. A co powiedziałaby pani, szalona dziewczyno, gdyby to było jedno z genialnych oszustw, które dzieje się akurat na pani oczach?
Runa uśmiechnęła się, ale tak słabo, jak słabo podziałał na nią ten żart.
— Ma pani rację — powiedział przybysz, wstając i głęboko kłaniając się. — Gdy nadejdzie właściwy czas, zawiadomię panią o tym, co najważniejsze. Dobranoc.
Mówiąc to uśmiechnął się, uważnie badając wzrokiem dziewczynę.
Być może, dało o sobie znać w tych słowach jej własne pragnienie spokoju, który prysnął niczym bańka mydlana, lub też ozwało się coś jeszcze bardziej znaczącego, gdyż nagły skurcz bólu oszpecił twarz dziewczyny. Drgnęła, wyprostowała się i z trudem zapanowała nad sobą.
— Proszę iść — powiedziała dysząc nerwowo — czeka na pana noc, ta sama, która pana tutaj przysłała. Proszę iść i go zabić.
— Tak, znajdę jego ślad, pójdę za nim krok w krok — odpowiedział Szef. — Spieszę się, odchodzę.
Wyszedł; kareta odjechała, pospieszny, oddalający się turkot kół zagrzmiał najpierw przed drzwiami wejściowymi i szybko stał się niewyraźnym dźwiękiem. Runa wsłuchując się w niego rozmawiała ze sobą, ściskała ręce, śmiała się i płakała.
Od tej nocy czas zaczął się toczyć wolniej. Jej niepokój wzrastał; bezwolny upór skazany na bierne wyczekiwanie, w momencie, gdy być może ścierają się obok przeciwstawne siły tajemnych poczynań, rósł w niej kamienną masą i ponuro zamykał jej usta za każdym razem, gdy wyobrażała sobie finał. Uśmiech lub twarz Druda jak dawniej nieodłącznie towarzyszyły jej myślom, ale były już nie tak przejmujące i nie tak porywające, jak to było niegdyś. Teraz niejasno przywidywała się jej inna twarz, ledwie uchwytna, z subtelnymi rysami, niemrawo oświetlona refleksem niespokojnego światła — to znikała, to znów pojawiała się, tak że nie mogła jej dokładnie określić. Jej trwożliwe myśli błądziły w koło, przesiąknięte uczuciem nieobliczalnej straty i obawą przed psychiczną dewiacją. Stan ten, potęgując się, to znów słabnąc i ponownie nasilając się, osiągnął w końcu mroczność pustkowia, w którego ołowianym świetle wszystko staje się udręką.
Na drugi dzień po tym jak Drud, śmiejąc się, pokonał granicę zastawionej na niego obławy, Szef odwiedził Runę po raz ostatni. Wysłuchała jego słów jak wyroku — nie podnosiła oczu, tylko przebierała ręką liście wachlarza; jej twarz była bledsza niż perły. A obok niej, wydawało się, siedzi sama nienawiść w ludzkiej wstrętnej postaci. Jego słowa syczały i paliły — wyrzucał je z siebie szybko niczym wystrzały, z trudem łapiąc przerywany nienawiścią oddech:
— Nie było ani jednego momentu w realizacji naszych wspólnych zadań, którego nie sprawdziliśmy z dokładnością astronomicznego chronometru. Przyjaciół zmusiliśmy do milczenia, zdrajcy zostali zdemaskowani i zabici, wszystko, co było niepotrzebne, co zawadzało w tej sprawie zostało wyeliminowane. Przewidzieliśmy różne przypadki, obliczyliśmy milionowe setne szans, więcej aniżeli czyni to sama przyroda, stwarzając nową istotę, ale właściwy moment został przegapiony. Jak, gdzie, przez kogo została popełniona pomyłka? To nie jest jeszcze wyjaśnione. Jaką cząstkę myśli kogoś ze współpracujących z nami ludzi przegapiliśmy lub nadaliśmy jej niewłaściwy sens? Ale cóż z tego, skoro kieruję to pytanie w próżnię, w puste i niewinne powietrze! Tam w górze można dostrzec tylko ptaki. A tchórzliwe, słabe lub omamione w ten sposób serce spokojnie uśmiecha się i kładzie się spać z cichym westchnieniem!
Zamilkł. Runa podniosła oczy i przestraszyła się bardziej aniżeli kiedykolwiek w najgorszych chwilach swoich majaków. Przed nią zginało się monstrum z drżącym, sinym obliczem, a jego spowite mrokiem oczy szaleńczym ostrym blaskiem raziły lękliwe spojrzenie dziewczyny.
— Źle się czuję — powiedziała — proszę iść, wszystko skończone. Między nami również. Nagle głos jej osłabł, ramiona opadły, spojrzenie zgasło, ręce z zakłopotaniem i bezradnie drżały, jakby szukały oparcia.
Szef wstał zgarbiony; spojrzał obojętnie mętnym wzrokiem, nieporadnie ruszył brwią i skierował się do wyjścia.
— Jestem tylko starcem — usłyszała dziewczyna — tracę siły, słabnie mi wzrok, a czy życie, któremu dano tylko jedną szansę, znowu wybuchnie swoim stalowym blaskiem? Jestem złamany.
Odszedł, szepcząc coś jeszcze i kiwając głową w prześwicie olbrzymich drzwi, które z jego starczej postaci uczyniły lekką jak marionetka figurkę. Runa, zapomniawszy o nim, zeszła w dół. Odczuwała potrzebę ruchu, podczas gdy w tym samym czasie jej śpiąca dusza pozostawała martwa.
Ubrała się i wyszła, obojętnie reagując na pytanie służącej, którego ani nie zrozumiała, ani nie dosłyszała. Szła bez celu, gdyż pociągała ją chęć poruszania się pośród wieczornego tłumu, pośród jego hałaśliwej i różnobarwnej samotności. Jak zwykle jarzyły się wokół okna; migocące światła motorów, płoszące konie i ludzi, to oślepiały z przodu, raziły oczy, to znów wyskakiwały zza pleców i znikały pośród przecinających je cieni. Gęsty tłum sunął jej naprzeciw i rozłupywał tuż przed nią swoją bladą i wymęczoną twarz. Runa kroczyła obojętnie i spokojnie, niczego nie zauważyła oprócz złotych łańcuszków wieczorowej iluminacji, rozsiewającej pod niebem przeźroczysty i błękitny blask. Od czasu do czasu skupiała na czymś swoją uwagę, od razu nadając temu gigantyczne kształty, jak gdyby to zjawisko tłamsiło wszystko pozostałe: gazety były wielkie niczym dom, kobieca i męska twarz pojawiły się jakby ze stronic Pokarmu bogów, szerokość ulicy wydawała się jaśniejącą przepaścią, szczelina lub płyta chodnika stawały się natychmiast miejscem, wokół którego huczało miasto.
Z wolna tłum stawał się coraz gęstszy i rozleglejszy. Można w nim było zauważyć pewien chaos, rozrastający się w lekki ścisk. Gdzieniegdzie słychać było pytania i pkrzyki. Runą parła naprzód ze wszystkich sił dopóty, dopóki nie była zmuszona zatrzymać się. Pod jej rękami przemykały się dzieci; kordon zwartych pleców zakrywał przed nią napotkaną scenę, wokół której trwało milczenie wywołane chęcią poznania zdarzenia; i jeśli ktoś na chwilę odwrócił się z pierwszego rzędu, to na jego twarzy jaśniało z trudem powstrzymywane wzruszenie.
Z poczuciem, że to, co się dokonuje lub co się już wydarzyło, w jakiś szczególny sposób dotyczy jej samej, chociaż w żadnym wypadku nie mogłaby wytłumaczyć, dlaczego to, a nie inne uczucie wywołane było niespodziewanym zdarzeniem ulicznym, Runa głośno i spokojnie powiedziała:
— Przepuśćcie mnie!
Ten wypracowany przez całe wieku ton skutkował zawsze tak samo. Część ludzi odskoczyła, część, kurcząc się, wepchnięta została w rozstępującą się masę i dziewczyna znalazła się wewnątrz zbiegowiska.
Nie zauważyła, że zwróciła na siebie większą uwagę niż człowiek leżący twarzą ku ziemi, przytulony do chodnika, jak gdyby słuchał podziemnych głosów. Leżał blisko jej ciała rozpłaszczony, w lśniącej kałuży krwi o przykrym i cierpkim zapachu. Był elegancko ubrany, jego ciemne włosy nurzały się we krwi, na niej też spoczywały półzgięte palce lewej ręki.
Читать дальше