Potem wstał, przyniósł wielką kołdrę i podszedł do dziewczyny mówiąc:
— Nie będziemy zwlekać, tutaj nie możemy przesiadywać, skorzystamy z ciemności i tego odpoczynku, ażeby kontynuować podróż. Rankiem już nie będziesz miała żadnych zagadek, powiem ci wszystko, ale w domu. Tak, Tawi, mam dom i to nie jeden; mam również wielu przyjaciół, którym mogę zaufać jak sobie samemu. Niczego się nie bój. Z czasem zapanuje między nami naturalna jedność uczuć i doznań i wiele pięknych dni. Wtedy tę gwałtowną noc będziemy wspominać jak rozkosz.
Tawi, czerwona jak peonia, ze łzami radości w oczach, skrzyżowała ręce i Drud szczelnie otulił ją kołdrą, a potem obwiązał zrobionym na drutach szalikiem Stubbsa. Ledwo mogąc poruszyć rękami, czuła że wygląda zabawnie i śmiesznie.
— Wszystko mi wewnątrz huczy — przyznała. — O, o! serce wali, ręce chłodne. Czyżbym była ptakiem? Co?
Wszyscy troje zaczęli się śmiać aż do bólu w brzuchu, aż do płaczu, tak że nie mogli słowa wydusić, a tylko potrząsali rękami. W tym momencie Tawi, raczej czymś przerażona niż w naturalnym odruchu, ogarnęła chęć zabawienia się, zaczęła się więc kołysać przygadując:
— Sezamie, sezamie otwórz się! Chatko na kurzych łapkach, stań do lasu tyłem, a do mnie przodem! — Z tkliwością i obawą spojrzał na nią Drud. — O, nie gniewaj się na mnie, kochany panie! — krzyknęła żarliwie, próbując wyciągnąć przed siebie ręce. — Proszę się nie gniewać, proszę mnie zrozumieć.
— Jak się tu gniewać — powiedział Drud — kiedy zrobiło się już jasno. — Nie. — Zapiął pas, nakrył głowę i pomachał ręką w kierunku Stubbsa. — Spieszę się, ileż to razy już żegnałem się z tobą, ale my wciąż się spotykamy i będziemy spotykać. Nie smuć się. Podszedł do Tawi; mimowolnie cofnęła się, zamarła w bezruchu i oprzytomniała. Drud uniósł ją lekko. Ale już wokoło wszystko przewaliło się, jak lawina; od stóp do serca przeszywał ją przenikliwy chłód; przestrzeń rozwarła się, miraż bajki poruszyło oddalone szemranie wody w dole i świst wiatru wpadający w uszy.
— Tawi? — zagadnął Drud czując, że znowu staje się dla niej niczym lecąca na złamanie karku noc, niebotyczna Góra.
— Au! — słabo wyskoczyło spod kołdry. Dziewczyna z energią wyswobodziła głowę i krzyczała jak do głuchego: — Co tam tak się świeci w dole? To zgniłe belki, co? To drzewo gnije i świeci się, nieprawdaż? I jeśli nawet nikt nie uwierzy, że można tak żyć, to niech nikt b tym nie wie. Teraz nie można oderwać mnie od pana jak dziubka od czajnika. To tak samo jak w piosence… — Przerwała, ale po chwili poprzez zaciśnięte zęby z przejęciem i niemal gniewnie zakończyła: — „Ty moim mężem będziesz, a ja zaś żoną twą”. Ale przedtem było tak:, Jeśli mnie nie zapomnisz, jak fala falę inną”…
I już płakała, tak smutne wydało jej się nagle, że „zapomina fala falę inną”. Po chwili, gdy zaczął mówić Drud, jego słowa przyniosły jej to wszystko, czego oczekiwała.
Jak różne dźwięki z ziemi znajdują tutaj w powietrzu swoje odbicie, tak i to co brzmi na wysokości, tajemniczo pobrzmiewa na dole. W tych chwilach, kiedy dwa serca cierpliwie uczyły się być zgodne, siwy maitre literatury pięknej siedząc przy swoim wspaniałym stole w szlafroku a la Balzak i w aksamitnej, czarnej czapeczce, zajęty opisem wielkopańskiego rautu, który trwał cztery dni i wypadł zadowalająco dobrze, poczuł nagle przypływ męczących i głuchych linijek nękającego go wiersza. Bezsilny żeby to zwalczyć, zaczął pisać machinalnie na marginesie. A ułożyło się to tak:
Jeśli mnie nie zapomnisz
Jak fala falę inną,
Ty zacnym mężem mym będziesz.
A ja zaś żoną twą.
Przeczytał i uświadomił sobie, że życie przeminęło z wiatrem, dziwiąc się jednocześnie barbarzyńskiej weryfikacji czterowiersza, napisanego ręką, pełną aż po paznokcie szacunku, z jakim ją ściskano.
Czyż w dzikiej piękności potoku, wśród jego wirów, nie widzimy blasku wijącego się wesołego strumienia, przecinającego zieloną krainę na wieki zapamiętaną drogą? Znikł czy też nie znikł ów strumień? Ale czyż zaczerpnąwszy wody z potoku, nie pijemy i wody strumienia? Tak więc skoro istnieje uśmiech podobny do naszego, także są i smutki, które potrafią wzruszyć naszą duszę. W tym samym geście gaśnie forma i rodzaj zjawisk. Wiatr przywiewa dym, wiatrowskaz i flaga rwą się, chorągiewka furkoce, leci obłok pyłu; papierki, śmiecie, obłoki, jesienne liście, kapelusz przechodnia, gaza i muślin szalika, płatki jabłoni — wszystko to mknie, odrywa się, pędzi i w danym momencie stanowi jednię. Głuchą muzyką niepokoi ona zatrzymującą się pośród drogi duszę i ją pociąga. Jednak dusza jest cięższa niż kamień — z zawiścią i bezsilnie wpatruje się w ożywioną przez wicher dal, ziewa i zamyka oczy.
W ciągu pięciu miesięcy sześciu tajemniczych i milczących ludzi wykonywało to samo zadanie, poświęcone tej samej sprawie i temu samemu celowi. Ze swoim szefem, który nimi sterował, spotykali się i rozmawiali tylko w tych wypadkach, kiedy było to całkowicie niezbędne. Otrzymywali i wy dawali wielkie sumy pieniędzy na to, by przesyłać konsekwentnie i stale gdziekolwiek zdobywane informacje, a było ich tyle, że można by dzięki nim przesiedlić wielu ludzi lub wywołać wojnę. Jeśli brakowało im pieniędzy, a napotykane przeszkody można było rozciąć jedynie potężnym, złotym mieczem — trzask telegrafów przelatywał przez kraj, trafiał do białej ręki otwierającej niecierpliwym kobiecym ruchem matowe szkła okienek banku, gdzie gładko przyczesany człowiek numerował, podpisywał i sprawnie finalizował przemianę jeszcze nie wyschniętego podpisu w kolorowe paczki banknotów lub sztabki złota ciążące wraz z ręką ku ziemi.
Początkowo marszruty owych sześciu ludzi, poświęcających, jak się wydawało, całe swoje życie tej jednej sprawie, dla której wezwał ich szef, obejmowały ogromny obszar. Ich drogi często się krzyżowały, ale tylko czasem się spotykali, głównie zaś relacjonowali swoje spostrzeżenia, po czym z nowymi rozkazami udawali się do miejsc, które miały jakikolwiek związek z ich zadaniem lub też powracali na stary trop z nowymi instrukcjami, dzięki czemu ich droga stawała się bardziej pociągająca, zadanie konkretniejsze, a sposoby działania bardziej rozmaite. Wszyscy oni byli ze sobą powiązani, lecz równocześnie każdy z nich działał sam.
Powoli jednak ich podróże traciły swój dotychczasowy rozmach, zaczęły koncentrować się wokół kilku nitek, oznaczonych tajemniczymi znakami na swoistej mapie, z której nie zrozumielibyśmy niczego. Z prowincji podążali, klucząc, do metropolii albo raczej do dużych miejscowości, w obrębie których cel stał się bardziej wyraźny, bardziej prawdopodobny, chociaż ciągle jawił się jako zwykły przypadek, ale mimo wszystko wzbudzał większe nadzieje.
Już majaczyło jakieś niejasne rozwiązanie. Już fakty kilka razy sprawdzone układały się w klarowną, płynną smugę podobną do dalekiego błysku bezgłośnego wystrzału; już prosty trop pojawił się na dobre, skupił na sobie całą uwagę i dokładne wyobrażenie finału. Wyciągnięte ręce trafiały jednak w pustkę, drżały z wysiłku, gdy niespodziewany cios rozniósł na strzępy różne tajemnicze sidła. Wkrótce nastąpił dzień, w świetle którego wszystko znalazło się na swoim miejscu i stało się dostrzegalne zwyczajnymi oczami zwyczajnych ludzi.
Powracamy do Runy Beguem, której dusza zbliżała się już do mrocznej granicy. Jej głos stał się suchy, wzrok nieruchomy i spokojny, ruchy zmęczone i ślamazarne. Jednak ani razu w ciągu całego czasu, poświęconego poszukiwaniu śmierci dla płomiennego serca niewinnego i odważnego człowieka, nie nazywała rzeczy po imieniu i nie pomyślała o niej przejęta rozpaczliwym smutkiem. Ginęła i broniła się z zimną rozpaczą, znajdując oparcie w przekonaniu, że śmierć Druda uwolni ją i uspokoi. To uczucie podobne do olśnienia lub porażenia wywołanego nieznośną męką, przedłużające się nieskończenie, zrodziło cel, który powierzyła szefowi i z nim tylko rozmawiała na ten temat prosząc przy okazji, by ominęły ją dalsze zmartwienia.
Читать дальше