Dunadan czekał, stojąc nieruchomo, i z niewiadomego powodu nie usiłował manewrować; kolana miał nieco ugięte, pionowo uniesiony miecz trzymał obiema rękami, rękojeść na wysokości pasa. Cała niedawna pewność siebie głównodowodzącego wyparowała. Szybko skrócił dystans do siedmiu kroków, zbliżył się niemal na styk do promienia pełnego wypadu przeciwnika z Północy, i zaczął wykonywać zwody: w prawo, w lewo. Potem wykonał swój ulubiony mylący manewr — błyskawicznie przerzucił jatagan w powietrzu z prawej ręki do lewej — i z powrotem…
Straszliwie mocne uderzenie w plecy cisnęło nim o ziemię. Mimo wszystko udało mu się przekręcić na bok. „Kręgosłup cały…” Podniósł głowę i z obojętnością obserwatora, a nie uczestnika, skonstatował: „Tak, niedoceniałem ich… okazuje się, że martwiaki mogą poruszać się bardzo szybko, a co najważniejsze — bezszelestnie… Gady z Północy”. Dziwne, ale udało mu się przyklęknąć na jedno kolano i oprzeć na jataganie jak na lasce. Otaczający go już ze wszystkich stron ożywieni wojownicy, zatrzymali się z unisionymi mieczami w oczekiwaniu na komendę tropiciela. Ten jednakże, nie spieszył się: przesunął hełm na tył głowy i, żując słomkę, z zainteresowaniem przyglądał się pokonanemu wrogowi. Potem w ciszy rozległ się jego głośny, spokojny głos:
— Witam, dowódco Armii Południe! Wiedziałem, że przybędziesz walczyć jeden na jednego, jak to u was, szlachetnych, przyjęte. — Jego wargi wykrzywił pogardliwy uśmiech. — Obawiałem się tylko jednego: że nie zejdziesz z konia, moim śladem. Gdybyś został w siodle wszystko mogłoby potoczyć się inaczej… Cieszę się, że mnie nie zawiodłeś, „szlachetny panie”.
— Zwyciężyłeś, uciekając się do oszustwa.
— Głupcze! Przyszedłem tu, by wygrać wojnę i gondorską koronę, a nie jakiś durny pojedynek. Tulkas mi świadkiem — wiele razy bawiłem się ze śmiercią w chowanego, ale zawsze chodziło mi o wynik, a nie o samą zabawę.
— Zwyciężyłeś podstępem — powtórzył głównodowodzący, tłumiąc kaszel; krew z przebitych płuc wolno wypełniała jego usta. — Nawet rycerze Zachodu nie podadzą ci więcej ręki.
— Oczywiście, że nie podadzą — roześmiał się Dunadan. — Ponieważ będą klęczeli przed nowym królem Gondoru. Zwyciężyłem w uczciwej walce, jeden na jednego — tak w każdym razie będzie zapisane we wszystkich kronikach. A po tobie nie zostanie nawet imię. Zatroszczę się o to. Albo, wiesz co? — Znieruchomiał w pół słowa, szukając strzemienia. — Możemy zrobić to jeszcze ciekawiej: zapiszemy, że zabił cię karzełek, o-oo, takie małe coś… z owłosionymi łapkami. Albo baba… Tak, tak właśnie zrobimy.
Kończąc przemowę, wskoczył w siodło i, wykonawszy krótki ruch do swoich wojowników, ruszył za oddaloną już dość znacznie falangą. Tylko raz się odwrócił z niezadowoleniem — doganiają go już, czy nie? Ci jednak, ciągle jeszcze stali w tym samym miejscu, zgrupowani w kręgu, a ich miecze wzlatywały i opadały, niczym chłopskie cepy.
A bitwa tymczasem toczyła się swoim torem. Mordorskie oddziały rzeczywiście drgnęły i rozstępowały się przed szykiem martwiaków bez walki, jednakże w południowo-wschodniej części pola nie znalazły się inne oddziały koalicji Zachodniej, które mogłyby wedrzeć się w wykonany przez Aragorna wyłom. Na dodatek potyczka przy zapadlisku wykazała, że nie można szarych uważać za „niepokonanych”: niezwykle trudno jest je zabić, ale jednak można. A tymczasem falanga bez przywódcy maszerowała przed siebie póki przez czysty przypadek nie zaszła w strefę dalekosiężnych stacjonarnych katapult przeznaczonych do ostrzału cytadeli Minas Tirith. Mordorscy inżynierowie nie stracili głowy i natychmiast otworzyli ogień zapalającymi naftowymi pociskami — ale nie naczyniami o pojemności trzech wiader, a beczkami na czterdziesta wiader. Pożerana przez straszliwe słupy ognia, nie widząc przeciwnika, który walił z osłoniętych pozycji, falanga tępo parła do przodu, z każdym krokiem wkraczając coraz dalej w strefę skutecznego rażenia, tak że gdy dopadł ich na spienionym koniu Aragorn i nakazał natychmiastowy odwrót, formacja musiała tę śmiertelną drogę przebyć raz jeszcze.
Tym razem straty były tak duże, że Dunadan postanowił, póki jeszcze nie jest za późno, przebijać się do sił głównych, na zachód, co zresztą, nie okazało się sprawą prostą. Orokueńska jazda otaczała nieźle przetrzepaną falangę niczym piranie, po mistrzowsku wyszarpywała martwiaki z szeregów — szczególnie z tylnych — odciągała na bok i tam metodycznie rąbała na drobne kawałki. Usiłując odbić schwytanych towarzyszy, szarzy wojownicy łamali swój szyk, co dodatkowo pogarszało ich i tak kiepskie położenie. W tym momencie należy uznać zasługi Aragorna. Potrafił on odtworzyć zwarty szyk i, odgryzając się krótkimi kontratakami, doprowadził mimo wszystko swoich wojowników do gondorskich pozycji, po drodze osobiście ściąwszy dwóch mordorskich oficerów. Okazało się jednak, że ostatnie stopięćdziesiąt jardów musieli ponownie pokonywać pod ogniem polowych katapult. Ostatecznie do Gondorczyków przebiło się — niemal spowodowawszy ucieczkę własnych sojuszników — tylko kilkudziesięciu ożywionych wojowników.
Tak więc, szara falanga Aragorna praktycznie została wybita, jednakże swoje zadanie spełniła. Przykuwając uwagę, odciągnęła znaczne siły Mordoru, a przede wszystkim ich katapulty, bez których nie udałoby się zdobyć wewnętrznych umocnień Minas Tirith. Ważniejsze jednak było co innego: po śmierci dowódcy Armia Południe dała się wciągnąć w walkę „łeb w łeb”, na wzajemnie wyniszczenie — wariant, który przy liczebnej przewadze przeciwnika z góry skazany był na przegraną. Tym niemniej. Mordorczycy walczyli umiejętnie i rozpaczliwie. Marcowy dzień chylił się ku końcowi, a koalicja nie mogła wykorzystać swej niemal dwukrotnej przewagi. Najważniejsze wydarzenia rozgrywały się na terenach w kierunku północnym, gdzie pancerni trolle i umbarscy łucznicy, pomimo olbrzymich strat, nie pozwolili Rohirrimom wedrzeć się na swoje pozycje obronne.
Eomer wolno jechał wzdłuż szyku rohańskiej i dolamrodskiej jazdy, dopiero co wycofanej po kolejnej, już czwartej tego dnia nieudanej próbie araku. Zresztą, określenie „szyk” niezbyt wiernie oddawało rzeczywisty widok — ponure zbiorowisko koni i jeźdźców, z których część była ranna, a wszyscy śmiertelnie zmęczeni. Eomer usiłował wyprostować przyłbicę swojego hełmu, wgiętą po uderzeniu haradrimskiej maczugi, gdy zameldowano mu, że w ostatniej potyczce między innymi padł również Theoden. Po zwycięskim isengardzkim pochodzie starzec ubzdurał sobie, że Eomer na pewno wykorzysta przyszłą sławę zwycięzcy Mordoru i pozbawi korony swego króla, a żeby do tego nie dopuścić należy trzymać młodzieńca pod stałą kontrolą. Z tego powodu król sam dowodził podczas rohańskiej wyprawy na południowy wschód, a przed samą bitwą w ogóle odsunął popularnego dowódcę od kierowania oddziałami. Król postanowił, że sam zwycięży w tej bitwie, bez, jak to określił, „smarkaterii” i, nie słuchając niczyich rad w dziedzinie taktyki, wykończył w bezsensownych atakach czołowy kwiat rohańskiego wojska, a teraz zginął również sam.
Eomer przejął dowodzenie. Przyglądał się ponurym szeregom Rohirrimów, marznących w przenikliwym marcowym wietrze. Czuł się jak lekarz, któremu łaskawie pozwolono zacząć leczyć, gdy chory wpadł już w śpiączkę. Najbardziej denerwowało go to, że armia Mordoru znajdowała się w takim samym, albo i gorszym stanie; doświadczenie i bezbłędne wyczucie stratega podpowiadały mu, że w tej chwili jedno błyskawiczne uderzenie może zdecydować o wyniku bitwy. Wyraźnie widział słabe punkty w obronnych pozycjach przeciwnika, dokładnie wyobrażał sobie, gdzie należy uderzyć i jak je rozwinąć, by osiągnąć powodzenie ciosu. Ale wiedział też coś innego: nie ośmieli się w tej chwili wydać swoim ludziom rozkazu „Naprzód!” Jest takie żelazne prawo: rozkaz można wydać tylko wtedy, jeśli jest się pewnym, że będzie wykonany, ponieważ inaczej runą podstawy, na których opiera się armia. A tych żołnierzy — czuł to z niezachwianą pewnością — nie da się już dzisiaj poderwać do ataku, rozkazy nie miały zatem sensu.
Читать дальше