Mistrz Ziół odszedł. Azver usiadł na szorstkiej ławie zrobionej przez Irian i oparł się o frontową ścianę domu. Spojrzał ku dziewczynie przycupniętej nieruchomo na brzegu strumienia. Owce pasące się na łąkach pomiędzy nimi a Wielkim Domem beczały cicho. Coraz bardziej grzało słońce.
Ojciec nazwał go Proporcem Wojennym. On sam przybył na zachód, porzucając wszystko, co znał, i otrzymał swe prawdziwe imię od drzew w Gaju Wewnętrznym, po czym stał się Mistrzem Wzorów z Roke. Przez ostatni rok wzory wśród korzeni i cieni gałęzi, milcząca mowa lasu mówiła tylko o zniszczeniu, przejściu, zmianie. Teraz wiedział, że zmiana nadeszła wraz z Irian.
Gdy ją ujrzał, zrozumiał, że za nią odpowiada. Była pod jego opieką. I choćby przybyła, by zniszczyć Roke, on wciąż musi jej służyć i czynił to chętnie. Wędrowała z nim po Gaju, wysoka, niezgrabna, nieulękła. Wielką dłonią odsuwała cierniste gałęzie jeżyn. Jej oczy, bursztynowobrązowe niczym woda potoku Thwilburn o zmierzchu, dostrzegały wszystko. Słuchała, milczała. Chciał jej bronić i wiedział, że nie może. Kiedy zmarzła, oddał jej trochę ciepła. Nie miał nic innego, co mógłby jej dać. Sama pójdzie tam, gdzie będzie musiała iść. Nie pojmowała niebezpieczeństwa. Nie dysponowała mądrością, jedynie swą niewinnością; jej zbroją był tylko gniew. Kim jesteś, Irian? — spytał w myślach, patrząc na przycupniętą na brzegu dziewczynę. Była niczym skrzywdzone nieme zwierzę.
Przyjaciel powrócił z lasu i usiadł obok niego. Chwilę trwali w milczeniu. W południe odszedł do Wielkiego Domu, umawiając się, że rankiem przyprowadzi Odźwiernego. Poproszą innych mistrzów, by spotkali się z nimi w Gaju.
— Ale on nie przyjdzie — rzekł Deyala i Azver skinął głową. Cały dzień trzymał się w pobliżu Domu Wydry, obserwując Irian. Zmusił ją, by coś zjadła. Posłusznie przyszła do domu, po posiłku jednak wróciła na brzeg i usiadła tam w bezruchu. On także poczuł, że jego ciało zapada w letarg, podobnie umysł, że ogarnia go pragnienie, z którym walczył, lecz nie mógł się otrząsnąć. Pomyślał o oczach Mistrza Przywołań. Nagle poczuł zimno, przejmujące zimno, choć siedział na ławce w letnim słońcu. Władają nami umarli, pomyślał i myśl ta nie chciała go opuścić.
Ucieszył się na widok Kurremkarmerruka nadchodzącego wolno z północy brzegiem strumienia. Starzec na bosaka brodził w wodzie, trzymając w jednej ręce buty, a w drugiej laskę. Gdy czasem się poślizgnął, prychał ze złością. Usiadł na drugim brzegu, wytarł stopy i naciągnął buty.
— Kiedy będę musiał wrócić do Wieży — mruknął — nie pójdę pieszo. Wynajmę wóz, kupię muła. Jestem stary, Azverze.
— Wejdź do domu — poprosił Mistrz Wzorów i podał Mistrzowi Imion wodę i jedzenie.
— Gdzie dziewczyna?
— Śpi. — Azver wskazał miejsce, w którym leżała skulona w trawie, nad maleńkim wodospadem.
Upał powoli zaczynał ustępować. Cienie Gaju stopniowo spowijały łąkę, choć Dom Wydry wciąż stał w blasku słońca. Kurrem-karmerruk siedział na ławce, oparty plecami o ścianę. Azver przycupnął na progu.
— Dotarliśmy do kresu — rzekł w końcu starzec, przerywając milczenie.
Azver przytaknął bez słowa.
— Co cię tu sprowadziło, Azverze? — spytał Mistrz Imion. — Często chciałem cię o to zapytać. To bardzo długa droga, a u was, w Kargadzie, nie ma chyba czarnoksiężników.
— Nie, mamy jednak to, z czego rodzą się czary: wodę, kamienie, drzewa, słowa…
— Lecz nie w Mowie Tworzenia.
— Nie. I nie mamy smoków.
— Nigdy nie mieliście?
— Tylko w bardzo, bardzo starych opowieściach, nim zjawili się bogowie i ludzie. Nim ludzie stali się ludźmi, istniały smoki.
— To bardzo interesujące. — Stary mag wyprostował się nagle. — Mówiłem ci, że czytałem o smokach. Krążą pogłoski, iż widywano je nad Morzem Najgłębszym, a nawet daleko na wschodzie, nad Gontem. Bez wątpienia częściowo ich źródłem stał się Kalessin niosący Geda do domu. Jeden smok rozmnożył się w opowieściach żeglarzy. Lecz pewien chłopak przysięgał, że cała jego wioska widziała tej wiosny smoki lecące na zachód nad górą Onn. Sięgnąłem zatem po stare księgi, by się dowiedzieć, kiedy smoki przestały docierać na wschód poza Pendor. W jednej natknąłem się na twoją opowieść, czy coś bardzo do niej podobnego. Wedle niej smoki i ludzie byli kiedyś jednym ludem, lecz się pokłócili. Część poszła na zachód, część na wschód i stali się różnymi istotami, zapominając o swej wspólnej przeszłości.
— My podążyliśmy najdalej na wschód — dodał Azver. — Wiesz jednak, jak w mojej mowie nazywa się wódz armii?
— Edran — odparł natychmiast Mistrz Imion i roześmiał się. — Jaszczur. Smok…
Po chwili zadumy rzekł:
— Mógłbym do końca świata zagłębiać się w etymologię… sądzę jednak, Azverze, że go nie pokonamy.
— Ma przewagę — przytaknął cierpko Azver.
— Istotnie. A zatem… przyznając, że to mało prawdopodobne, wręcz niemożliwe, lecz gdybyśmy go pokonali, gdyby wrócił do krainy śmierci i pozostawił nas tu żywych, co byśmy zrobili? Co dalej?
— Nie mam pojęcia — odparł po długim czasie Azver.
— Twoje liście i cienie nie mówią ci niczego?
— Zmiana, zmiana — rzekł Mistrz Wzorów. — Transformacja. Nagle uniósł wzrok. Owce, stłoczone w pobliżu grobli, uciekały. Ktoś zbliżał się ścieżką z Wielkiego Domu.
— Grupa młodych chłopców — wydyszał Mistrz Ziół, podchodząc do nich. — Armia Thoriona. Idą tutaj, żeby zabrać dziewczynę, odesłać jaz wyspy. — Odetchnął głęboko. — Gdy odchodziłem, Odźwierny rozmawiał z nimi. Myślę, że…
— Jest tutaj — przerwał mu Azver.
Obok nich stanął Odźwierny. Jego gładka żółtobrązowa twarz miała jak zwykle pogodny wyraz.
— Powiedziałem chłopcom, że jeśli wyjdą dziś Bramą Medry, nie wrócą już do znanego im domu. Niektórzy chcieli zostać, lecz Mistrzowie Wiatrów i Pieśni nalegali. Wkrótce się tu zjawią.
Słyszeli męskie głosy na łąkach na wschód od Gaju.
Azver ruszył szybko nad strumień, gdzie leżała Irian. Pozostali poszli w jego ślady. Dziewczyna dźwignęła się z ziemi, otępiała, oszołomiona. Otaczali ją niczym straż, gdy grupa trzydziestu mężczyzn minęła stary domek i zbliżyła się do nich. W większości byli to starsi uczniowie, kilku miało w dłoniach laski czarnoksiężników. Prowadził ich Mistrz Wiatrów. Jego chuda, bystra, stara twarz zdawała się spięta, znużona. Powitał jednak uprzejmie czterech magów, pozdrawiając ich tytułami. Oni także go powitali. Azver przemówił pierwszy.
— Wejdź do Gaju, Mistrzu Wiatrów, i zaczekajmy na pozostałych z Dziewięciu.
— Najpierw musimy rozstrzygnąć kwestię, która nas dzieli.
— To poważna kwestia — wtrącił Mistrz Imion.
— Kobieta, która wam towarzyszy, narusza Regułę Roke — oznajmił Mistrz Wiatrów. — Musi odejść. W porcie czeka na nią łódź. Mój wiatr zaniesie ją wprost na Way.
— Nie wątpię w to, panie — powiedział Azver — nie przypuszczam jednak, by odeszła.
— Mistrzu Wzorów, czy złamiesz regułę i prawa naszej wspólnoty, tak długo strzegące świat przed siłami chaosu? Czy właśnie ty ze wszystkich ludzi zniszczysz wzór?
— To nie szkło, nie można go zniszczyć — odparł Azver. — To oddech, ogień. — Z coraz większym trudem wypowiadał kolejne słowa. — On nie zna śmierci — dodał, przemówił jednak we własnym języku i nikt go nie zrozumiał.
Читать дальше