— Tak — odparła niepewnie.
— Dom ci odpowiada?
— Tak…
— Jutro — powiedział i odszedł.
I tak przez pół miesiąca owego gorącego lata Irian sypiała w Domu Wydry, cichym i przytulnym, i jadała to, co przyniósł w koszu Mistrz Wzorów — jajka, ser, warzywa, owoce, wędzoną baraninę. A każdego popołudnia chodziła z nim do gaju wysokich drzew, gdzie ścieżki za każdym razem wyglądały inaczej i często wiodły znacznie dalej, niż, jak się zdawało, sięgała granica lasu. Wędrowali w milczeniu, podczas postojów rzadko się odzywali. Mag był cichym człowiekiem, choć dostrzegała w nim skrywaną porywczość. Nigdy nie okazywał tej strony swego charakteru. Irian czuła się przy nim swobodnie, był elementem Gaju, tak jak drzewa, rzadko widywane ptaki i czworonogie istoty. Powiedział, że nie będzie jej uczył, i dotrzymał słowa. Gdy wypytywała go o Gaj, oznajmił, że wraz z Pagórkiem Roke trwa on w tym samym miejscu, odkąd Segoy stworzył wyspy świata, i że cała magia kryje się u korzeni tutejszych drzew, które — być może — łączą się z korzeniami wszystkich lasów z przeszłości i przyszłości.
— Czasami Gaj jest w tym miejscu, a czasami w innym. Ale zawsze gdzieś istnieje.
Nigdy nie widziała, gdzie mieszkał Mistrz Wzorów. Wyobrażała sobie, że ciepłymi, letnimi nocami sypiał tam, gdzie zechce. Kiedyś spytała, skąd bierze jedzenie. Odparł, że to, czego nie dostarcza Szkoła, przynoszą miejscowi rolnicy, uważając za wystarczające wynagrodzenie świadomość, że mistrzowie Roke strzegą czarami ich stad, pól i sadów. To ją przekonało. Na Way “czarnoksiężnik bez swej owsianki" oznaczał coś niezwykłego, wielki dziw. Ona jednak nie była czarnoksiężnikiem. Pragnąc zatem zarobić na swą owsiankę, postarała się jak najlepiej naprawić Dom Wydry. Narzędzia pożyczała od rolnika, gwoździe i gips kupowała w Thwil, bo wciąż pozostała jej połowa pieniędzy za ser.
Mistrz Wzorów nigdy nie przychodził do niej przed południem, miała zatem wolne poranki. Przywykła do samotności, nadal jednak tęskniła za Różą, Stokrotką i Królikiem, kurczakami i krowami, owcami i hałaśliwymi, niemądrymi psami, za pracą wykonywaną w domu, by utrzymać w całości starą Irię i zapewnić domownikom wikt. Każdego ranka pracowała niespiesznie, póki nie dostrzegła maga wyłaniającego się spośród drzew. Jego włosy barwy słońca lśniły w promieniach słonecznych.
W samym Gaju nie myślała nawet o jedzeniu, pragnieniach czy nauce. Wystarczało jej, że jest w tym miejscu.
Gdy spytała go, czy do Gaju przychodzą uczniowie z Wielkiego Domu, odparł: “Czasami". Innym razem rzekł: “Moje słowa są niczym. Słuchaj liści".
Jedynie to można było nazwać nauką. Gdy tak szła, słuchała liści szeleszczących i szumiących w porywach wiatru, patrzyła na roztańczone cienie i myślała o korzeniach drzew, ukrytych głęboko w mroku ziemi. Była pogodzona ze sobą, zadowolona, że tu jest. A jednak stale czuła, że na coś czeka, choć w czekaniu tym nie dostrzegała ani krzty niepokoju czy niecierpliwości. Owo milczące oczekiwanie stawało się najwyraźniejsze, najgłębsze, kiedy opuszczała schronienie lasu i dostrzegała nad głową otwarte niebo.
Pewnego dnia, gdy zapuścili się wyjątkowo daleko i drzewa, wysokie, wiecznie zielone, należące do nieznanego jej gatunku, wznosiły się bez ruchu wokół nich, usłyszała krzyk — odgłos rogu, płacz? — skądś z zachodu, z daleka, ledwie słyszalny. Zamarła. Mag szedł dalej i odwrócił się, dopiero gdy dostrzegł, że się zatrzymała.
— Słyszałam… — zaczęła, lecz nie potrafiła opisać co. Począł nasłuchiwać. Gdy w końcu ruszyli dalej, wędrowali w ciszy pogłębionej jeszcze i wzmocnionej przez ów odległy krzyk. Nigdy nie wchodziła do Gaju bez niego. Minęło wiele dni, nim pierwszy raz pozostawił ją tam samą. Jednak pewnego gorącego popołudnia, gdy dotarli na łąkę w kręgu dębów, rzekł:
— Wrócę tu, hę?
Odszedł szybkim, bezszelestnym krokiem, niemal natychmiast znikając w gąszczu świateł i cieni lasu.
Nie miała ochoty zapuszczać się samotnie dalej. Spokój tego miejsca zachęcał do bezruchu, obserwacji, nasłuchiwania. Wiedziała też, jak podstępne bywają tu ścieżki, i że Gaj jest, jak to ujął Mistrz Wzorów, “większy wewnątrz niż na zewnątrz". Usiadła w plamie słonecznego blasku, patrząc na cienie liści tańczące na ziemi. Zagajnik dębowy wydawał się dość rozległy. Chociaż nigdy nie widziała w lesie dzikich świń, tutaj dostrzegła ich ślady. Przez moment poczuła w nozdrzach woń lisa. Jej myśli wędrowały daleko, lekkie niczym wietrzyk w ciepłym blasku słońca.
Często odnosiła wrażenie, że jej umysł zamiast myśli wypełnia sam las. Tego dnia jednak powróciły do niej wspomnienia. Pomyślała o Kości, o tym, że nigdy już go nie zobaczy. Zastanawiała się, czy znalazł statek, który zabrałby go do Havnoru. Powiedział, że nie wróci do Zachodniego Stawu. Dla niego na całym świecie liczył się tylko Wielki Port, królewskie miasto; wyspa Way mogła zatonąć w morzu głęboko jak Solea. Irian jednak wspominała z miłością drogi i pola Way, myślała o wiosce Stara Iria, o błotnistym źródle pod wzgórzem, starym dworze na szczycie; myślała o Stokrotce, śpiewającej w kuchni zimowymi wieczorami ballady i wystukującej rytm drewniakami, o starym Króliku w winnicach, trzymającym w dłoni ostry jak brzytwa nóż — kiedyś pokazywał jej, jak przycinać winorośl “aż do miejsca, w którym zaczyna się życie" — i o Róży, Etaudis, szepczącej uroki łagodzące ból w złamanej ręce dziecka. Znałam mądrych ludzi, pomyślała. Gdy przypomniała sobie ojca, jej myśli rozbiegły się gwałtownie, później jednak ruchy liści i cieni zwabiły je z powrotem. Ujrzała go pijanego, wrzeszczącego; poczuła na sobie natrętne, drżące ręce. Widziała, jak ojciec płacze, chory, zawstydzony, zrozpaczony. Jak uczucia te wzbierają w jego ciele i znikają niczym ból zastałych mięśni. Znaczył dla niej mniej niż matka, której nigdy nie poznała.
Przeciągnęła się, rozleniwiona ciepłem słonecznym, a jej myśli powędrowały z powrotem do Kości. Nigdy w życiu nikogo nie pragnęła. Gdy pierwszy raz ujrzała młodego czarnoksiężnika, szczupłego i aroganckiego, bardzo chciała móc go pragnąć. Nie pragnęła jednak, nie potrafiła. Uznała zatem, iż chronią go zaklęcia. Róża wyjaśniła jej, jak działają zaklęcia magów: “Ta myśl nigdy nie pojawia się w twojej głowie ani w ich głowach, bo mówią, że coś takiego osłabiłoby ich moc". Lecz Kość, biedny Kość nie miał żadnej ochrony. Jeśli na kogoś rzucono czar wstrzemięźliwości, to na nią, choć bowiem był uroczy i przystojny, nigdy niczego do niego nie czuła, jedynie sympatię, a pożądała wyłącznie wiedzy, którą mógł jej przekazać.
Zastanowiła się nad sobą, siedząc tak w głębokiej ciszy Gaju. Nie śpiewał tu żaden ptak, wietrzyk ucichł, liście znieruchomiały. Czy jestem zaklęta? Czy jestem istotą o jałowym łonie, niecałą, niekobietą? — spytała samą siebie, patrząc na swe silne, nagie ręce, na niewielkie wzgórki piersi w cieniu pod koszulą.
Uniosła wzrok i zobaczyła Mroźnego Człowieka, który wynurzył się właśnie z cienistej ścieżki pomiędzy wielkimi dębami i ruszył ku niej przez polanę.
Zatrzymał się przed nią. Poczuła, że się rumieni. Twarz i gardło piekło ją, kręciło jej się w głowie, w uszach dzwoniło. Nie umiała znaleźć słów, nie wiedziała, co mogłaby powiedzieć, by odwrócić od siebie uwagę. Usiadł obok niej. Spuściła wzrok, udając, że ogląda zbutwiały liść leżący tuż przy jej dłoni.
Читать дальше