— Co o tym myślisz? — spytała w końcu. — Niezbyt ci się tu spodobało, prawda?
— Ostrzegałaś mnie, żebym nie spodziewał się zbyt wiele. — Jest jeszcze gorzej niż mówiłam, prawda?
— Narabal jest mały. Taki zwykły. Kiedy widziało się Pidruid lub choćby…
— Pidruid liczy sobie tysiące lat!
— …Dulorn — mówił dalej. — Dulorn jest wyjątkowo piękny nawet teraz, choć dopiero zaczęliśmy go budować. Ale, oczywiście, kamień, którego tam używamy…
— Tak, oczywiście. Narabal także powinniśmy budować z kamienia, bo klimat tu jest tak wilgotny, że drewniane domy po prostu się rozpadają, ale na to nie mieliśmy jeszcze czasu. Kiedy liczba ludności się zwiększy, utworzymy kamieniołomy w górach i wybudujemy tu coś pięknego — za pięćdziesiąt lat, za sto, jeśli będziemy mieli odpowiednio wielu robotników. Może gdybyśmy mogli zatrudnić tu kilkuset z tych czwororęcznych gigantów…
— Skandarów — wtrącił Vismaan.
— Tak, Skandarów. Dlaczego Koronal nie przyśle nam dziesięciu tysięcy Skandarów?
— Ciało mają pokryte gęstym włosem. Trudno będzie im żyć w tym klimacie. Lecz Skandarowie osiedlą się tu niewątpliwie, i Vroonowie, i Su-Suherowie, i Ghayrogowie z tropików, tacy jak ja. Wasz rząd jest bardzo wspaniałomyślny, zapraszając do siebie tak wielu osadników z obcych światów. Inne planety nie rozdają ziemi tak hojnie.
— Inne planety nie są takie wielkie — powiedziała Thesma. — Chyba słyszałam gdzieś, że nawet z naszymi gigantycznymi oceanami masa lądowa Majłpooru jest trzy czy cztery razy większa niż jakiejkolwiek innej zamieszkałej planety. No, coś w tym rodzaju. To wielkie szczęście, że jesteśmy tak ogromnym światem, jednak z grawitacją umożliwiającą życie ludziom i innym rasom człekopodobnym. Płacimy za to wysoką cenę, żadnych pierwiastków ciężkich, ale mimo… Cześć!
Głos Thesmy zmienił się gwałtownie; ucichła, wydawała się zmieszana. Szczupły, bardzo wysoki młody mężczyzna o jasnych falujących włosach niemal zderzył się z nimi, wychodząc z banku na rogu i stał teraz nieruchomo, gapiąc się na nią, a ona z kolei gapiła się na niego. Mężczyzna nazywał się Ruskelorn Vulvan i przez cztery miesiące — tuż przed ucieczką w dżunglę — był kochankiem Thesmy, a także osobą, z którą najmniej pragnęła się teraz spotkać. Lecz skoro do spotkania doszło, zamierzała je wykorzystać, więc po pierwszej chwili zakłopotania natychmiast przejęła inicjatywę.
— Doskonale wyglądasz, Ruskelorn.
— Ty również. Życie w dżungli najwyraźniej świetnie ci służy.
— A tak, służy mi doskonale. To było najszczęśliwszych siedem miesięcy w moim życiu. Ruskelorn, pozwól przedstawić sobie mojego przyjaciela, Vismaana. Kilka tygodni temu zamieszkał u mnie. Miał wypadek, kiedy szukał terenu pod farmę blisko miejsca, w którym mieszkam, spadł z drzewa, więc się nim zaopiekowałam.
— Najwyraźniej bardzo troskliwie — powiedział spokojnie Ruskelorn Vulvan. — Wydaje się całkowicie zdrowy. Miło mi pana poznać — zwrócił się do Ghayroga, tak jakby rzeczywiście powiedział to, co myśli.
— Na swojej planecie zamieszkiwał strefę, której klimat bardzo przypomina Narabal. Powiedział mi, że w ciągu następnych kilku lat wielu jego rodaków osiedli się tu, w tropikach.
— Ja też o tym słyszałem. — Ruskelorn uśmiechnął się i dodał: — Szybko pan odkryje, że to nieprawdopodobnie wręcz żyzna ziemia. Wystarczy zjeść rano thokkę i wyrzucić pestki, a wieczorem pnącze jest już wysokie jak dom. Wszyscy tak mówią, więc musi to być prawda.
Rozwścieczył ją lekki, przyjazny ton Yulvana. Czy on nie zdaje sobie sprawy, że ten pokryty łuską stwór, ten obcy, ten Ghayrog zastąpił go w jej łóżku? Czy nie potrafi czuć zazdrości czy też po prostu nie rozumie sytuacji? Bezsłownie, z całą mocą próbowała przekazać mu tę prawdę w najbardziej obrazowy sposób, wyobrażając sobie siebie samą w ramionach Vismaana, ukazując dłonie obcego pieszczące jej piersi i uda, rozwidlony język liżący jej powieki, sutki, dół brzucha. To mój kochanek, myślała, wchodzi we mnie, sprawia, ze mam orgazm za orgazmem, nie mogę się doczekać, by znowu być w dżungli i pójść z nim do łóżka — a przez cały ten czas Ruskelorn Vulvan, uśmiechnięty, rozmawiał po przyjacielsku z Vismaanem, dyskutując z nim możliwość uprawiania tu niyku, gleinu i stajji, a może też nasion lusavenderu, tam gdzie ziemia jest bardziej wilgotna. Rozmawiali tak sobie przez dłuższą chwilę, a potem Vulvan zwrócił się znów do Thesmy i zapytał — tak spokojnie jakby pytał, jaki właściwie jest dzień tygodnia — czy ma zamiar zamieszkać w dżungli na zawsze.
Spojrzała na niego wściekle.
— Na razie bardziej podoba mi się tam niż w mieście. O co ci chodzi?
— Zastanawiałem się po prostu, czy nie braknie ci komfortu, który może zapewnić tylko nasza wspaniała metropolia.
— Do tej pory niczego mi nie zabrakło. Nigdy nie byłam szczęśliwsza.
— Świetnie. Bardzo się cieszę, że jesteś szczęśliwa. — Kolejny promienny uśmiech. — Miło było mi spotkać cię tak nieoczekiwanie, Thesmo. Miło mi było poznać pana — powiedział do Ghayroga i odszedł.
Thesma aż trzęsła się z wściekłości. Nic go to nie obchodziło, w ogóle go nie obeszło; mogła sobie żyć z Ghayrogiem albo Skandarem, mogła sobie żyć nawet z gromwarkiem z jeziorka, było mu zupełnie wszystko jedno! Chciała go zranić, a przynajmniej zaszokować — a on nie był ani zaszokowany, ani zraniony, tylko zwyczajnie uprzejmy! Uprzejmy! Z pewnością, jak wszyscy inni, nie zrozumiał tego, co naprawdę zaszło między nią a Vismaanem — ci ludzie nie potrafili po prostu pojąć, że kobieta ofiaruje swe ciało gadziemu obcemu, więc nie mieściło im się w głowie… nie byli w stanie zrozumieć…
— Naoglądałeś się już Narabalu? — spytała Ghayroga.
— Widziałem wystarczająco wiele, by przekonać się, że nie ma tu nic do oglądania.
— A jak noga? Jesteś gotów do powrotu?
— Nie masz tu nic do załatwienia?
— Nic ważnego — powiedziała. — Chciałabym wrócić.
— Więc wracajmy.
Miała wrażenie, że noga sprawia mu jednak pewne kłopoty — mięśnie miał prawdopodobnie zesztywniałe, przeszli drogę trudną nawet dla kogoś w doskonałej kondycji, a Vismaan od czasu, kiedy wstał z łóżka, chodził na znacznie krótsze spacery — ale na swój zwykły, spokojny sposób, nie skarżąc się, szedł za nią w stronę leśnej ścieżki. Wybrali najgorszą porę dnia na powrót do domu, słońce stało w zenicie, powietrze było duszne i brzemienne deszczem, który miał spaść wczesnym popołudniem. Szli powoli i często się zatrzymywali, choć Ghayrog ani słowem nie wspomniał, że jest zmęczony. To Thesma się zmęczyła; udawała, że tu chce pokazać mu dziwną formację geologiczną, tam znów niezwykłą roślinę, byle tylko mieć jakąś okazję do odpoczynku. Nie chciała się do tego przyznać, że trudno jej iść dalej. I tak najadła się dziś wstydu.
Wyprawa do Narabalu zakończyła się dla niej całkowitą klęską. Dumna, niepokorna, zbuntowana, gardząca małomiasteczkowymi konwencjami, zaciągnęła do miasta swego kochanka Ghayroga, by zademonstrować go zwykłym szarym obywatelom, a zwykłych szarych obywateli w ogóle to nie obeszło! Czy byli aż tak durni, że nie domyślili się prawdy? Czy też może natychmiast przejrzeli jej intencje i zdecydowali nie dać Thesmie najmniejszej nawet satysfakcji? Niezależnie od wszystkiego, była wściekła, poniżona, pokonana — i czuła się jak idiotka. Co z szowinizmem, który niegdyś wydawał się jej tak charakterystyczną cechą narabalczyków? Czyżby nie czuli się zagrożeni napływem obcych? Tacy byli czarujący wobec Vismaana, tacy przyjacielscy. Być może, pomyślała ponuro, wydawało mi się tylko, że są uprzedzeni, źle rozumiałam usłyszane od innych wzmianki o obcych, a w takim razie byłam kretynką, oddając się Ghayrogowi — niczego to nie załatwiło, nie zarysowało fasady narabalskiej kultury, nic nie pomogło w mojej małej prywatnej wojnie z tymi ludźmi. Było to dla nich tylko dziwne, interesujące, groteskowe zdarzenie.
Читать дальше