Prawie nie rozmawiali w trakcie długiej, powolnej, uciążliwej drogi przez dżunglę. Kiedy doszli do chaty, Vismaan natychmiast wszedł do środka, a ona — bez szczególnych efektów — zajęła się sprzątaniem, sprawdzaniem sideł, zbieraniem owoców z pnączy, przekładaniem rzeczy z miejsca na miejsce i zapominaniem, gdzie je położyła.
Po pewnym czasie weszła do chaty i powiedziała do Vismaana:
— Sądzę, że równie dobrze możesz już odejść.
— Doskonale. Powinienem już ruszyć w drogę.
— Jeśli chcesz, oczywiście zostań na noc. Ale rankiem…
— Dlaczego mam nie wyruszyć teraz?
— Wkrótce będzie ciemno. Przeszedłeś dzisiaj taki kawał drogi…
— Nie chciałbym sprawiać ci kłopotu. Chyba odejdę zaraz.
I znów nie potrafiła odczytać jego uczuć. Czy był zaskoczony? Rozgniewany? Czy go dotknęła? Nic nie okazywał. Nie pożegnał się z nią nawet gestem, po prostu odwrócił się i równym krokiem ruszył w głąb dżungli. Thesma odprowadziła go spojrzeniem — w gardle jej zaschło, serce biło mocno — aż znikł wśród lian. Wszystko, co mogła zrobić, to powstrzymać się, by za nim nie pobiec. Znikł jej z oczu wśród drzew, a wkrótce zapadła ciemna tropikalna noc.
Zdołała przygotować sobie coś w rodzaju kolacji, ale zjadła bardzo niewiele, za to dużo myślała. Vismaan siedzi gdzieś tam w ciemności, czekając na wschód słońca. Nawet się nie pożegnali. Mogła choć zażartować, ostrzec go, żeby trzymał się z dala od sijaneeli, a on mógłby chociaż podziękować jej za wszystko, co dla niego zrobiła, ale nie zamienili nawet słowa, tylko ona go wyrzuciła, a on odszedł — jak zwykle milcząc, spokojnie. To obcy, pomyślała, i zachowuje się jak obcy. A jednak, gdy leżeli w jednym łóżku, kiedy jej dotykał, kiedy ją przytulał i sadzał na sobie…
Ta noc okazała się długa i trudna. Thcsma leżała skulona na prymitywnym łóżku z zanji, które jeszcze tak niedawno dzielili, słuchała deszczu padającego na wielkie niebieskie liście tworzące dach i po raz pierwszy od chwili, kiedy zamieszkała w dżungli, czuła się samotna. Aż dotąd nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo cieszyła ją ta parodia domu, który sobie stworzyli, a teraz wszystko się skończyło — była sama, nawet bardziej sama niż przedtem i znacznie bardziej odcięta od życia w Narabalu niż przedtem, on zaś siedział gdzieś tam w ciemności, nie śpiąc, nie mając gdzie skryć się przed deszczem. Zakochałam się w obcym — powiedziała sobie Thesma i zdumiała się. Zakochałam się w pokrytym łuską czymś, co nie szepcze w ucho czułych słówek, nie zadaje pytań i porzuca mnie, nie mówiąc ani „dziękuję”, ani „do widzenia”. Mijały godziny, leżała nie śpiąc, tylko od czasu do czasu szlochała. Ciało miała napięte, obolałe od długiego marszu i przeżytych tego dnia rozczarowań. Podciągnęła kolana do piersi, a potem włożyła dłoń między uda i zaczęła się pieścić, — aż w końcu przyszedł moment wyzwolenia, westchnienie i cichy jęk, a wreszcie także i sen.
Rankiem wykąpała się, sprawdziła pułapki, zrobiła sobie śniadanie i obeszła wszystkie tak dobrze sobie znane ścieżki koło chaty. Nie znalazła nawet śladu Ghayroga. W południe humor wyraźnie się jej poprawił, a wieczorem była już prawie wesoła; chociaż z nadejściem zmierzchu, w trakcie samotnej kolacji, znów ogarnął ją ponury nastrój. Jakoś go jednak zniosła. Odtwarzała kubiki, które przyniosła dla Vismaana z miasteczka, i w końcu zasnęła. Następnego dnia było jej lepiej, następnego jeszcze lepiej, a potem przyszedł kolejny dzień. I kolejny. Powoli życie Thesmy wróciło do normy. Nie znalazła ani śladu Vismaana, zaczęła o nim zapominać. Tygodnie mijały jeden za drugim; znów odkryła radość samotności albo tak się jej przynajmniej wydawało, zdarzały się bowiem chwile, kiedy wspomnienia o Vismaanie wracały wyraźne i bolesne — na widok bilantoona wśród leśnego poszycia, drzewa sijaneel z ułamaną gałęzią, gromwarka siedzącego ponuro na krawędzi jeziorka — i wtedy zdawała sobie sprawę, że za nim tęskni. Przeszukiwała dżunglę, zapuszczając się coraz dalej ł dalej, nie bardzo wiedząc, dlaczego to robi, aż w końcu musiała przyznać się przed sobą, że go szuka.
Znalazła go po trzech miesiącach. Na południowym wschodzie natrafiła na oznakę, że ktoś tam zamieszkał: porębę widoczną ze szczytu odległego wzgórza, z rozchodzącymi się od niej promieniście nie istniejącymi przedtem ścieżkami. Po pewnym czasie ruszyła więc w tamtym kierunku, przeprawiła się przez dużą rzekę, o istnieniu której nie miała nawet pojęcia, i dotarła do poręby, za którą trafiła na nową farmę. Okrążyła ją, kryjąc się, póki nie zobaczyła Ghayroga — była pewna, że to Vismaan — orzącego urodzajną czarną ziemię. W duszy poczuła strach, nogi się pod nią ugięły, drżała. A może to jakichś inny Ghayrog? Nie, nie, była całkowicie pewna, że to on, wydawało się jej nawet, że lekko kuleje. Schowała się, przestraszona, nie śmiejąc się do niego zbliżyć. Co ma mu powiedzieć? Jak usprawiedliwi fakt, że przeszła tak długą drogę tylko w tym celu, by go zobaczyć — po tym, gdy tak chłodno usunęła go ze swego życia? Cofnęła się w krzaki, niemal gotowa już odejść, ale w końcu zebrała resztki odwagi i krzyknęła jego imię.
Zatrzymał się jak wrośnięty w ziemię i obejrzał.
— Vismaan? Tu jestem! To ja, Thesma!
Policzki jej płonęły, serce waliło jak młotem. Przez jedną straszną chwilę była przekonana, że to jakiś obcy Ghayrog, już szukała słów, którymi ma go przeprosić za wtargnięcie na jego ziemię, lecz kiedy się zbliżyła, nabrała pewności, że nie popełniła pomyłki.
— Dostrzegłam polankę i pomyślałam sobie, że to musi być twoja farma — powiedziała wychodząc z gęstych krzaków. — Jak się masz!
— Zupełnie wspaniale. A ty?
Wzruszyła ramionami.
— Jakoś sobie radzę. Dokonałeś prawdziwego cudu, Vismaan. Przecież minęło zaledwie kilka miesięcy, a to…
— Tak — przyznał. — Ciężko pracowaliśmy. — My?
— Mam towarzyszkę. Chodź, przedstawię cię jej, no i pokażę, czego dokonaliśmy.
Te spokojne słowa sprawiły, że uleciało z niej całe podniecenie. Być może do tego zmierzał — zamiast okazywać urazę lub gniew z powodu tego, jak się go pozbyła, mścił się w sposób bardziej diaboliczny, ze spokojem i opanowaniem Ale jest znacznie bardziej prawdopodobne, pomyślała, że on nie czuje gniewu i nie widzi konieczności, by się mścić. Najprawdopodobniej to, co się między nimi zdarzyło, widział w sposób zupełnie inny niż ona. Pamiętaj, że on nie jest człowiekiem, powiedziała sobie.
Ruszyła łagodnym zboczem, razem przekroczyli rów melioracyjny, obeszli małe, najwyraźniej dopiero co obsiane pole. Na szczycie wzgórza, na wpół ukryty we wspaniałym sadzie, stał niewielki domek z drzewa sijaneel, niewiele różniący się od jej chaty, lecz większy i o nieco bardziej harmonijnych proporcjach. Widać było z niego całą farmę, zajmującą trzy zbocza pagórka. Thesmę zdumiało, jak wiele Vismaan zdołał dokonać-wydawało się jej niemożliwe, by w tym krótkim czasie wykarczował drzewa, wybudował dom, przygotował ziemię pod uprawę, ba! — zaczął już ją uprawiać. Pamiętała, że Ghayrogowie nie śpią, lecz czyżby także nie odpoczywali?
— Turmone! — krzyknął Vismaan. — Turmone, mamy gościa! Thesma całą siłą woli narzuciła sobie spokój. Zrozumiała teraz, że szukała Ghayroga, bo już nie chciała być sama, że piastowała nie do końca świadome marzenie, że mu pomoże w prowadzeniu farmy, będzie dzielić z nim nie tylko łóżko, lecz i życie, pozna go prawdziwie, dogłębnie; przez jedną krótką chwilę widziała nawet siebie i jego na wakacjach na północy, w Dulorn, kiedy spotykają się z jego współplemieńcami. Zdawała sobie sprawę, że to głupota, ale był w tych marzeniach cień jakiegoś szalonego prawdopodobieństwa aż do chwili, kiedy oznajmił jej, że ma towarzyszkę. Teraz Thesma musiała się opanować, musiała być miła, przyjazna, nie dać po sobie w żaden sposób poznać, że przez jeden szalony moment uważała się za rywalkę…
Читать дальше