Rincewind złapał Dwukwiata za rękę, kopnął bliższego strażnika w krocze i wywlókł zaskoczonego turystę na korytarz. Zanim Garhartra zdążył osunąć się na podłogę, jego goście byli już daleko.
Rincewind minął zakręt i znaleźli się na balkonie biegnącym wokół czterech ścian dziedzińca. W dole prawie całą powierzchnię zajmowała ozdobna sadzawka, w której między liśćmi nenufarów wygrzewało się kilka żółwi.
A przed Rincewindem stało dwóch bardzo zdziwionych magów w charakterystycznych niebieskich i czarnych szatach wykwalifikowanych hydrofobów. Jeden z nich, szybciej myślący od towarzysza, uniósł dłoń i wyrecytował pierwsze słowo zaklęcia.
Obok Rincewinda zabrzmiał krótki, ostry dźwięk: Dwukwiat splunął. Hydrofob wrzasnął i opuścił rękę, jakby go coś ukąsiło.
Drugi nie zdążył się ruszyć. Rincewind wpadł na niego, machając dziko pięściami. Jeden celny cios, wspomagany całą mocą przerażenia, wysłał przeciwnika przez balustradę, prosto do sadzawki. Ta zareagowała bardzo dziwnie: woda chlusnęła na boki, jakby wpadł w nią wielki, niewidzialny balon. Wrzeszczący hydrofob zawisł w bąblu własnego pola odrazy.
Dwukwiat obserwował to w zadziwieniu, póki Rincewind nie pociągnął go za sobą, wskazując obiecujący korytarz. Pobiegli, zostawiając drugiego hydrofoba wijącego się po podłodze i wymachującego wilgotną ręką.
Przez jakiś czas słyszeli za sobą krzyki, ale skręcili w boczny korytarz, minęli jeszcze jeden dziedziniec i wkrótce zostawili pościg daleko. Wreszcie Rincewind wybrał bezpiecznie wyglądające drzwi, zajrzał, przekonał się, że komnata za nimi jest pusta, wciągnął Dwukwiata do środka i zatrzasnął je za sobą. A potem oparł się o nie plecami i dyszał ciężko.
— Jesteśmy zagubieni w pałacu na wyspie, na której opuszczenie nie ma nadziei — wysapał.
— A w dodatku… zaraz! — dokończył, gdy widok wnętrza komnaty przesączył się przez zdezorientowane nerwy wzrokowe.
Dwukwiat badał już ściany.
Ponieważ niezwykłość komnaty tkwiła w tym, że mieściła w sobie cały Wszechświat.
* * *
Śmierć siedział w swoim ogrodzie i gładził kosę osełką. Była już tak ostra, że każdą owiewającą ulotną bryzę gładko rozcinała na dwa zaskoczone zefirki… chociaż w milczącym ogrodzie Śmierci bryzy trafiały się rzadko. Leżał na osłoniętym płaskowyżu, spoglądającym z góry na splątane wymiary świata Dysku; w tle majaczyły zimne, nieruchome, niewiarygodnie wysokie i zadumane szczyty Nieskończoności.
Ziuut! — syczała osełka. Śmierć nucił pieśń pogrzebową i przytupywał kościstą stopą o oszronione kamienie.
Ktoś zbliżył się od strony mglistego sadu, gdzie rosły nocne jabłonie i skąd dochodził mdlący aromat gnijących lilii. Śmierć z irytacją podniósł głowę; spojrzał w oczy czarne jak wnętrze kota, pełne odległych gwiazd, nie mających odpowiedników pośród znajomych konstelacji wszechświata Czasu Rzeczywistego.
Śmierć i Los przyglądali się sobie nawzajem. Śmierć się uśmiechał… nie miał wyboru, jako zbudowany z twardych kości. Nie przerywał pracy i osełka śpiewała rytmicznie.
— Mam dla ciebie zadanie — oznajmił Los. Jego słowa spłynęły po kosie Śmierci i rozpadły się równo na dwa strumienie samogłosek i spółgłosek.
MAM DOŚĆ PRACY NA DZISIAJ, odparł Śmierć głosem ciężkim jak neutronium. BIAŁA ZARAZA GRASUJE WŁAŚNIE W PSEUDOPOLIS. WYRUSZAM TAM, BY RATOWAĆ PRZED NIĄ OBYWATELI. W TYM STULECIU NIE WIDZIANO JESZCZE TAKIEJ PLAGI. OBOWIĄZEK NAKAZUJE MI KRĄŻYĆ PO ULICACH MIASTA.
— Chodzi mi o tego małego wędrowca i zbuntowanego maga — wyjaśnił spokojnie Los. Usiadł obok Śmierci i spoglądał na daleki, wielościenny klejnot, będący wszechświatem Dysku oglądanym z punktu ponad wymiarami.
Kosa przerwała swą pieśń.
— Umrą za kilka godzin — dodał Los. — To przesądzone. Śmierć drgnął i osełka ruszyła znowu.
— Myślałem, że się ucieszysz.
Śmierć wzruszył ramionami, co wywierało szczególnie silne wrażenie u kogoś, kogo jedyną widzialną formą jest szkielet.
ISTOTNIE, KIEDYŚ ŚCIGAŁEM ICH UPARCIE, przyznał. ALE WRESZCIE ZROZUMIAŁEM, ŻE PRĘDZEJ CZY PÓŹNIEJ KAŻDY UMIERA. WSZYSTKO UMIERA W SWOIM CZASIE. MOŻNA MNIE OKRAŚĆ, ALE NIE MOŻNA NICZEGO ODEBRAĆ. PO CO SIĘ PRZEJMOWAĆ?
— Mnie też nie da się oszukać — warknął Los.
TAK SŁYSZAŁEM, odparł z uśmiechem Śmierć.
— Dość tego! — krzyknął Los i poderwał się. — Oni zginą!
I zniknął w rozbłysku błękitnego ognia.
Śmierć skinął głową i wrócił do swojej pracy. Po kilku minutach zakończył usatysfakcjonowany. Wstał i skierował kosę na grubą i hałaśliwą świecę, która paliła się na brzegu ławki. Dwoma zręcznymi machnięciami rozciął płomyk na trzy jasne drzazgi. Uśmiechnął się.
Po chwili siodłał już białego rumaka, zamieszkującego stajnię za domkiem Śmierci. Koń przyjaźnie trącał go pyskiem; miał wprawdzie purpurowe ślepia i boki jak naoliwiony jedwab, był jednak prawdziwym koniem z krwi i kości, a w dodatku traktowano go lepiej niż większość zwierząt pociągowych na Dysku. Śmierć nie był złym panem. Ważył niewiele, a chociaż często podróżował z wypchanymi jukami, te nie miały w ogóle żadnego ciężaru.
* * *
— Tyle światów! — westchnął Dwukwiat. — To fantastyczne. Rincewind mruknął coś pod nosem i ostrożnie ruszył wokół pełnej gwiazd komnaty. Dwukwiat stanął przed skomplikowanym astrolabium, pośrodku którego umieszczono cały system A’Tuin-Słonie-Dysk, odlany z brązu i wysadzany drobnymi klejnotami. Wokół krążyły gwiazdy i planety zawieszone na cienkich srebrnych drucikach.
— Fantastyczne — powtórzył.
Konstelacje z maleńkich, fosforyzujących pereł rozmieszczono na wielkich gobelinach z czarnego aksamitu. Przebywający w tej komnacie mieli wrażenie, że szybują w międzygwiezdnej przestrzeni. Na sztalugach wisiały szkice Wielkiego A’Tuina widzianego z różnych punktów Obwodu; starannie zaznaczono na nich każdą olbrzymią łuskę i każdy krater. Dwukwiat rozglądał się z wyrazem rozmarzenia na twarzy.
Rincewind odczuwał głęboki niepokój. Najgłębszy z powodu dwóch kombinezonów wiszących na hakach w samym środku komnaty. Okrążył je czujnie.
Na pierwszy rzut oka zdawały się wykonane z cienkiej białej skóry, obwieszonej paskami, mosiężnymi dyszami i innymi wysoce podejrzanymi urządzeniami. Nogawki zakończono wysokimi butami na grubych podeszwach, a rękawy wsunięto w obszerne, elastyczne rękawice. Najdziwniejsze jednak były wielkie miedziane hełmy, najwyraźniej dopasowane do ciężkich pierścieni na kołnierzach kombinezonów. Hełmy zupełnie się nie nadawały do obrony — lekki miecz rozciąłby je bez trudu, nawet gdyby nie trafił w te śmieszne oszklone okienka z przodu. Każdy z hełmów miał na czubku grzebień z białych piór, który absolutnie nie poprawiał ogólnego wyglądu.
Rincewinda zaczynały dręczyć pewne podejrzenia, związane z tymi kombinezonami.
Przed nimi na stole leżały mapy nieba i pokryte liczbami skrawki pergaminu. Ktokolwiek miał nosić te kombinezony, najwyraźniej zamierzał śmiało wyruszyć tam, gdzie nikt — prócz od czasu do czasu pechowych żeglarzy, ale ci się przecież nie liczyli — jeszcze śmiało nie dotarł. Podejrzenia Rincewinda zmieniły się w przerażającą pewność.
Obejrzał się. Dwukwiat spoglądał na niego w zamyśleniu.
— Nie… — zaczął stanowczo Rincewind. Dwukwiat zignorował go.
— Bogini powiedziała, że dwaj ludzie mają zostać wysłani poza Krawędź. — Oczy mu błyszczały. — Pamiętasz: troll Tethis uważał, że potrzebna jest jakaś osłona. Krullianie rozwiązali ten problem: kombinezony to skafandry kosmiczne.
Читать дальше