— Miałam raczej nadzieję, że zobaczę, jak to się skończy, z bardzo daleka.
— Dobrze, spójrz na to z innej strony. Potrzebują jeszcze paru minut, żeby się wydostać. Możemy zaczekać i mieć pustą drogę.
Słyszeli krzyki z przedsionka — to niedawna widownia tłoczyła się przy wejściu do tunelu.
Victor przeszedł między siedzeniami do tylnego rzędu i usiadł na wolnym miejscu.
— Mam nadzieję — mruknął — że stary Detrytus będzie miał dość rozumu i tym razem nie zostanie z tyłu, żeby podtrzymywać sklepienie.
Ginger z westchnieniem usiadła obok. Victor oparł nogi o siedzenie przed sobą i pogrzebał w kieszeniach.
— Masz ochotę na pukane ziarna? — zaproponował. Ledwie widoczny złoty człowiek stał pod ekranem. Spuścił głowę.
— A wiesz? Naprawdę jest podobny do wujka Oswalda — zauważyła Ginger.
Ekran pociemniał tak nagle, że ogarniająca go czerń niemal zaświszczała.
Coś takiego musiało się już zdarzyć wiele razy, myślał Victor. W wielu wszechświatach. Przybywa dzika idea, a złoty człowiek, Oswald czy jak mu tam, powstaje, żeby ją poskromić. Albo coś. Może gdziekolwiek przemieści się Święty Gaj, Osric podąża za nim.
Punkcik fioletowego światła pojawił się nagle i rósł coraz szybciej. Victor miał uczucie, że spada w tunel.
Złocista postać uniosła głowę.
Światło skręciło się i nabrało przypadkowych kształtów. Ekran zniknął — teraz było tam coś przeciskającego się do świata: nie obraz na końcu sali, ale coś rozpaczliwie starającego się zaistnieć.
Złoty człowiek podniósł miecz.
Victor potrząsnął Ginger za ramię.
— Myślę, że teraz powinniśmy już wyjść. Miecz ciął. Złoty blask zalał całą jaskinię.
Victor i Ginger pędzili po schodach w przedsionku, kiedy nastąpił pierwszy wstrząs. Spojrzeli na pusty otwór tunelu.
— Nigdy w życiu — oznajmiła Ginger. — Nie mam zamiaru znowu dać się tam uwięzić.
Przed nimi leżały zalane wodą schody. Oczywiście, musiały się łączyć z otwartym morzem, dzieliło ich od niego tylko kilka stóp… Ale woda była atramentowoczarna i — jak to określał Gaspode — wróżbna.
— Umiesz pływać? — zapytał Victor.
Jedna z kolumn runęła za jego plecami. Z sali widowni dobiegło przeraźliwe wycie.
— Niezbyt dobrze — odparła Ginger.
— Ja też nie.
Hałas na widowni narastał.
— Z drugiej strony — rzekł, biorąc ją za rękę — możemy uznać to za znakomitą okazję, żeby się nauczyć. I to szybko. Skoczyli.
* * *
Victor wypłynął na powierzchnię dwadzieścia sążni od brzegu. Płuca już mu pękały. Ginger pojawiła się niedaleko. Razem wrócili na plażę.
Ziemia drżała.
Miasteczko Święty Gaj, zbudowane z nieleżakowanego drewna i krótkich gwoździ, rozpadało się od wstrząsów. Domy składały się powoli jak talie kart. Tu i tam niewielkie eksplozje wskazywały na magazyny oktocelulozy. Płócienne miasta i gipsowe góry zmieniały się w ruinę.
A między tym wszystkim, uchylając się przed spadającym drewnem, ale nie zwracając uwagi na nic innego, mieszkańcy Świętego Gaju uciekali ile sił w nogach. Korbowi, aktorzy, alchemicy, chochliki, trolle, krasnoludy — pędzili jak mrówki, których mrowisko stanęło w płomieniach: ze spuszczonymi głowami, równym krokiem, ze wzrokiem utkwionym w horyzoncie.
Spora część wzgórza zapadła się nagle.
Przez chwilę Victorowi zdawało się, że widzi ogromną złocistą postać Osberta, niematerialną jak drobinki pyłu w smudze światła. Wzniosła się nad Świętym Gajem i zatoczyła mieczem szeroki, obejmujący wszystko łuk.
Potem zniknęła.
* * *
Pomógł Ginger wyjść na brzeg.
Dotarli do głównej ulicy, cichej teraz, jeśli nie liczyć rzadkich trzasków i stuknięć, gdy kolejne deski odpadały z ledwie jeszcze stojących budynków.
Szli poprzez połamane scenografie i rozbite pudła obrazkowe.
Coś uderzyło za nimi — to tablica „Wiek Nietoperza” zerwała się z lin i runęła na piasek.
Minęli to, co pozostało z jadłodajni Borgle’a; jej zniszczenie w niewielkim, ale znaczącym stopniu poprawiło średnią jakość jedzenia na świecie.
Brodzili w rozwiniętych, szeleszczących na wietrze błonach.
Wspinali się na połamane sny.
Na granicy dawnego Świętego Gaju Victor obejrzał się raz jeszcze.
— W końcu mieli rację — stwierdził. — Już nigdy nie będziesz pracować w tym mieście.
Usłyszał szloch. Ku jego zdumieniu Ginger płakała.
Objął ją ramieniem.
— Chodźmy — powiedział. — Odprowadzę cię do domu.
* * *
Magia Holy Woodu, oderwana teraz i zanikająca, iskrzyła w okolicy, szukając dróg, by się uziemić. Klik…
Był wczesny wieczór. Czerwone światło zachodzącego słońca wpadało przez okna Najlepszych Żeberek Hargi, o tej porze prawie całkiem pustych.
Detrytus i Ruby siedzieli niezgrabnie na krzesłach przeznaczonych dla ludzi.
Oprócz nich w lokalu był tylko Sham Harga. Równo rozsmarowywał ścierką brud na blatach pustych stolików i pogwizdywał cicho.
— Ehem… — zaczął Detrytus.
— Tak? — spytała niecierpliwie Ruby.
— Ee… Nic.
Detrytus nie czuł się tutaj dobrze, ale Ruby nalegała. Miał wrażenie, że chce, by coś powiedział, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Oprócz walnięcia jej cegłą.
Harga przestał gwizdać.
Detrytus poczuł, że odwraca głowę. I otwiera usta.
— Zagraj to jeszcze raz, Sham — powiedziało Holy Wood.
Zabrzmiała dźwięczna nuta. Tylna ściana Najlepszych Żeberek przesunęła się do innego wymiaru, gdzie zwykle znikają takie elementy. Zamglona, ale wyraźnie rozpoznawalna orkiestra zajęła przestrzeń normalnie wypełnioną przez kuchnię Hargi i zaśmiecony zaułek na tyłach.
Suknia Ruby stała się wodospadem cekinów. Inne stoliki zawirowały i odpłynęły.
Detrytus poprawił niespodziewany frak i odchrząknął. — Może czekają nas kłopoty… — zaczął; słowa płynęły skądinąd wprost do jego krtani.
Ujął dłoń Ruby. Laska z pozłacaną gałką musnęła jego ucho. Czarny jedwabny kapelusz zmaterializował się z nagle i odbił od łokcia. Nie zwracał na nie uwagi.
— Ale póki trwa księżyc i muzyka…
Zająknął się. Złociste słowa uciekły. Powróciły ściany i stoliki. Cekiny zapłonęły i zgasły.
— Um — powiedział nagle Detrytus. Obserwowała go z napięciem.
— Tego… Przepraszam. Nie wiem, co mnie naszło. Podszedł Harga.
— Co to było… — zaczął.
Nie patrząc, Ruby wyciągnęła swą grubą jak pień drzewa rękę, odwróciła go w miejscu i wypchnęła przez mur.
— Pocałuj mnie, ty durniu — rzekła.
Detrytus zmarszczył brwi.
— Co?
Ruby westchnęła. To tyle, jeśli chodzi o ludzkie zaloty.
Chwyciła krzesło i z naukową precyzją walnęła go w głowę. Detrytus z rozanielonym uśmiechem runął na stolik.
Podniosła go bez trudu i przerzuciła sobie przez ramię. Jeśli już nauczyła się czegoś w Świętym Gaju, to że nie warto czekać, aż książę z trollowej bajki przyłoży jej cegłą. Należy samemu postarać się o cegły.
* * *
Klik…
W kopalni krasnoludów, wiele mil od Ankh-Morpork, bardzo zirytowany nadzorca uderzył o łopatę, by nakazać ciszę, i przemówił:
— Chcę, żeby to było całkiem jasne. Zrozumiano? Jeszcze raz, i tym razem naprawdę jeszcze raz! Jeszcze raz usłyszę od was, przeklęte ozdoby trawnikowe, to hejhohejho, zacznie się czas dwuręcznego topora. Zrozumiano? Jesteśmy krasnoludami, do demona! Więc zachowujcie się jak krasnoludy. I ciebie też to dotyczy, Drzemciu!
Читать дальше