— Oczywiście, mogą być… no… gdzie indziej — skłaniał.
— Ale nie są — odparła Ginger. — Oboje o tym wiemy. Victor patrzył bezradnie na miasto świateł.
— Dlaczego my? — zapytał. — Dlaczego nam się to zdarza?
— Wszystko musi się komuś zdarzyć — stwierdziła Ginger. Victor wzruszył ramionami.
— I ma się tylko jedną szansę — dodał. — Mam rację?
— Akurat kiedy powinieneś ocalić świat, trafia ci się świat do ocalenia.
— Tak. Mamy szczęście, nie ma co.
* * *
Dwaj farmerzy zajrzeli przez wrota stodoły. Stosy kapusty czekały spokojnie w półmroku.
— Mówiłech, że to kapusta — powiedział jeden z farmerów. — Wiedziołech, że ni mo tu kurczoków. Umia poznoć kapusta i wierzą w to, co widza.
Z góry zabrzmiały jakieś głosy. Zbliżały się.
— Na miłość bogów, chłopie, nie potrafisz sterować?
— Nie wtedy, kiedy pan tak się wierci, nadrektorze.
— Gdzie jesteśmy, u demona? Niczego nie widać w tej mgle!
— Zaraz zobaczę, jak tylko skieruję… Niech się pan tak nie wychyla! Nie wychylać się! Powiedziałem…
Farmerzy odskoczyli na boki; miotła opadła korkociągiem, trafiła w otwarte wrota stodoły i zniknęła wśród kapusty. Rozległo się ciche kapuściane mlaśnięcie.
— Wychylił się pan — oznajmił po dłuższej chwili stłumiony głos.
— Bzdura. W niezłą kabałę mnie wpakowałeś. Co to jest?
— Kapusta, nadrektorze.
— Jakieś warzywo?
— Tak.
— Nie znoszę warzyw. Rozwadniają krew.
Przez chwilę trwało milczenie. Potem farmerzy usłyszeli drugi głos:
— No to bardzo mi przykro, ty krwiożercza, zarozumiała beko smalcu.
Znów cisza. I:
— Mogę pana zwolnić, kwestorze?
— Nie, nadrektorze. Mam kontrakt dożywotni.
— W takim razie proszę mi pomóc wstać. Pójdziemy poszukać czegoś do wypicia.
Farmerzy odeszli ukradkiem.
— Niech ta skołowacieję — rzekł wierzący w kapustę. — To magi. Lepiej się ta nie mieszoć w sprowy kołowatych magów.
— A ino — zgodził się drugi. — Tego… co to znoczy kołowaty? Ale dokłodnie?
* * *
Nadszedł czas ciszy.
Nic nie poruszało się w Świętym Gaju — oprócz światła. Migotało powoli.
Światło Świętego Gaju, pomyślał Victor. Panowało uczucie zalęknionego wyczekiwania. Jeśli plan ruchomego obrazka jest snem czekającym na stanie się rzeczywistością, to miasteczko postąpiło o krok wyżej na skali — było rzeczywistym miejscem, czekającym na coś nowego, czego nie zdoła opisać zwykły język.
— — powiedział Victor i otworzył usta ze zdumienia.
— ? — spytała Ginger.
— ?
— !
Spoglądali na siebie, nie rozumiejąc. Wreszcie Victor chwycił Ginger za rękę i pociągnął do najbliższego budynku, który okazał się jadłodajnią.
Zobaczyli scenę nie do opisania — pozostała taka do chwili, gdy Victor znalazł tablicę, którą żartobliwie nazywano „menu”.
Wziął kredę.
MÓWIĘ, ALE SAM SIEBIE NIE SŁYSZĘ, napisał i wręczył kredę Ginger.
JA TEŻ. CZEMU?
Victor kilka razy podrzucił kredę w ręku i odpowiedział:
CHYBA DLATEGO ŻE NIE WYNALEŹLIŚMY GŁOSOWYCH R. OBRAZKÓW. GDYBYŚMY NIE MIELI CHOCHLIKÓW MALUJĄCYCH W KOLORZE, PEWNIE WSZYSTKO TU BYŁOBY CZARNO-BIAŁE.
Rozejrzeli się. Na niemal wszystkich stołach pozostawiono niedojedzone dania. U Borgle’a nie było w tym nic dziwnego, jednak zwykle siedzieli tu również narzekający głośno ludzie.
Ginger ostrożnie dotknęła palcem zawartości najbliższego talerza.
— Jeszcze ciepły — stwierdziła tylko ruchem warg.
— Chodźmy — zaproponował bezgłośnie Victor i wskazał drzwi.
Spróbowała wyrazić coś bardziej skomplikowanego, skrzywiła się, widząc jego minę, i wróciła do tablicy.
POWINNIŚMY CZEKAĆ NA MAGÓW, napisała.
Victor znieruchomiał na moment. Potem jego wargi ukształtowały frazę, do znajomości której Ginger nigdy by się nie przyznała. Skoczył do drzwi.
Przeładowany wózek inwalidzki toczył się już główną ulicą. Dym unosił się z obu osi. Victor zaczął podskakiwać i machać rękami.
Wózek zahamował.
Nastąpiła długa, milcząca rozmowa. Wiele razy pisano coś na najbliższej ścianie. Wreszcie Ginger nie mogła już opanować zniecierpliwienia i podeszła bliżej.
MUSICIE 3MAĆ S. Z DALEKA. JEŚLI S. PRZEBIJĄ, TO WAS ZJEDZĄ.
CIEBIE TEŻ. Pismo było bardziej staranne — to dziekan.
Victor odpowiedział na piśmie:
ALEJA CHYBA WIEM, CO S. DZIEJE. ZRESZTĄ BĘDZIECIE POTRZEBNI, GDYBY COŚ S. NIE UDAŁO.
Skinął dziekanowi głową i biegiem wrócił do Ginger i bibliotekarza. Zerknął z troską na małpę. Formalnie rzecz biorąc, bibliotekarz był magiem — to znaczy był magiem, zanim stał się orangutanem, więc pewnie wciąż nim pozostał. Z drugiej strony był również potężną małpą i kimś, kogo dobrze mieć pod ręką w nieprzewidzianych okolicznościach. Victor postanowił zaryzykować.
— Idziemy .
Bez trudu znaleźli drogę do wzgórza. Gdzie kiedyś prowadziła wąska ścieżka, teraz biegł szeroki trakt, wymownie udekorowany śladami pospiesznego marszu. Tam sandał. Tu porzucone pudło obrazkowe. Gdzie indziej czerwone boa z piór.
Wrota prowadzące do wzgórza wisiały wyrwane z zawiasów. Z tunelu padał mętny blask. Victor wzruszył ramionami i wkroczył do wnętrza.
Rumowisko nie zostało oczyszczone, ale rozepchnięte na boki i ugniecione, żeby otworzyć przejście środkiem. Strop się nie zapadł, ale nie z powodu skalnych odłamków pod ścianami.
Z powodu Detrytusa.
Podtrzymywał sklepienie.
Prawie. W tej chwili przyklęknął już na jedno kolano.
Victor i bibliotekarz zaczęli układać głazy wokół trolla, aż mógł wysunąć się spod brzemienia. Stęknął, a przynajmniej wyglądał, jakby stęknął, i runął na twarz. Ginger pomogła mu wstać.
— Co się stało? — zapytała bezgłośnie.
— ?? — Detrytus zdumiał się brakiem dźwięku i usiłował spojrzeć zezem na własne usta.
Victor westchnął. Wyobraził sobie mieszkańców Świętego Gaju, pędzących ślepo korytarzem, i trolle odgarniające zawał. Ponieważ Detrytus był najsilniejszy, naturalnie odegrał kluczową rolę. A że swego mózgu używał zwykle tylko po to, by czubek głowy nie zapadł mu się do wnętrza, równie naturalnie pozostał, dźwigając na barkach ciężar wzgórza. Victor widział niemal, jak troll krzyczy, niesłyszany, a wszyscy biegną koło niego.
Zastanowił się, czy nie wypisać kilku słów pocieszenia, ale w przypadku Detrytusa byłaby to zapewne strata czasu. Zresztą troll nie czekał. Z wyrazem posępnej determinacji na twarzy pobiegł tunelem; wlokące się ręce pozostawiały w piasku dwie głębokie bruzdy.
Korytarz doprowadził ich do jaskini, która — Victor rozumiał teraz — była czymś w rodzaju przedsionka przed właściwą piwnicą obrazkową. Może tysiące lat temu błagalnicy tłoczyli się tutaj, żeby kupić… co? Może konsekrowane kiełbaski albo święte pukane ziarna…
W tej chwili wypełniało ją widmowe światło. I nadal, gdzie tylko spojrzał Victor, leżały wilgotne, pleśniejące obiekty. Ale gdzie tylko nie spojrzał, na samych obrzeżach pola widzenia, doznawał uczucia, że jaskinia udekorowana jest niczym pałac, pełna draperii z czerwonego pluszu i pozłacanych barokowych ozdób. Gwałtownie odwracał głowę, usiłując pochwycić ten upiorny, błyszczący wizerunek.
Dostrzegł zmartwione oblicze bibliotekarza i napisał kredą na ścianie:
Читать дальше