Nie nadeszło. Po kolejnej zagranej bez przekonania scenie bitwy Dibbler oznajmił, że to już koniec.
— Mamy jeszcze dokręcić zakończenie — przypomniała mu Ginger.
— Zagraliście je dziś rano — odparł Soli.
— Aha.
Rozległy się piski — to demony zostały wypuszczone z pudła. Teraz siedziały na brzegu pokrywy, machały w powietrzu nóżkami i podawały sobie z ręki do ręki malutkiego papierosa. Statyści ustawili się w kolejce po wypłatę. Wielbłąd kopnął wiceprezesa do spraw wielbłądów. Korbowi wyjęli z pudeł wielkie szpule błony i odeszli do tajemniczego cięcia i klejenia, jakim korbowi zajmują się po zmroku. Pani Cosmopilite, wiceprezes do spraw garderoby, zebrała wszystkie kostiumy i podreptała gdzieś — możliwe, że chciała położyć je do łóżek.
Kilka akrów porośniętego karłowatymi krzakami terenu na tyłach wytwórni przestało być falującymi wydmami Wielkiego Nefu i stało się znowu placem na tyłach wytwórni. Victor miał uczucie, że z nim dzieje się coś podobnego.
Pojedynczo i parami twórcy ruchomych obrazków odchodzili; śmiali się, żartowali i umawiali na spotkanie u Borgle’a.
Ginger i Victor pozostali sami w coraz szerszym kręgu pustki.
— Tak się czułam, kiedy pierwszy raz widziałam, jak odjeżdża cyrk — powiedziała Ginger.
— Dibbler mówił, że jutro kręcimy następny — przypomniał Victor. — Jestem pewien, że wymyśla je na poczekaniu. Ale dostajemy po dziesięć dolarów za dzień… Minus to, co jesteśmy winni Gaspode — dodał uczciwie. I uśmiechnął się niezbyt mądrze. — Nie martw się — powiedział. — Przecież robisz to, co zawsze chciałaś robić.
— Nie bądź głupi. Parę miesięcy temu nie wiedziałam nawet, że istnieją ruchome obrazki. Bo ich nie było. Ruszyli spacerem w stronę miasta.
— A kim chciałaś zostać? — zapytał. Wzruszyła ramionami.
— Nie wiedziałam nic prócz tego, że nie chcę być dojarką. Dojarki pamiętał z domu. Spróbował sobie przypomnieć jakieś szczegóły.
— Dojenie krów zawsze wydawało mi się całkiem ciekawym zajęciem — mruknął. — No wiesz, jaskry… I świeże powietrze…
— Jest zimno, mokro, a kiedy skończysz, krowa zawsze kopie w wiadro. Nawet mi nie mów o dojeniu. Ani o pasaniu owiec. Czy gęsi. Tak naprawdę to nienawidziłam naszej farmy.
— Aha.
— I jeszcze chcieli, żebym wyszła za kuzyna, kiedy skończyłam piętnaście lat.
— Czy to dozwolone?
— Oczywiście. Tam, skąd pochodzę, wszystkie dziewczyny wychodzą za kuzynów.
— Dlaczego? — zdziwił się Victor.
— Myślę, że przynajmniej nie trzeba się martwić, co robić w sobotnie noce.
— Aha.
— A czy… ty… chciałeś kimś zostać? — spytała Ginger, wkładając w krótkie dwie litery pogardę godną całego zdania.
— Właściwie nie — przyznał Victor. — Wszystko wygląda na interesujące, dopóki człowiek nie zacznie tego robić. Wtedy przekonuje się, że to praca jak każda inna. Założę się, że nawet taki Cohen Barbarzyńca wstaje rano, myśląc: „No nie, kolejny dzień deptania moją ciężką stopą tronów wysadzanych klejnotami”.
— Tym się zajmuje? — spytała Ginger, wbrew sobie zaciekawiona.
— Według legend, tak.
— Ale dlaczego?
— Nie mam pojęcia. Pewnie taką ma pracę.
Ginger nabrała w dłoń piasku. Były w nim maleńkie muszle, które pozostały jej w ręku, gdy piasek przesypał się między palcami.
— Pamiętam, jak do naszej wsi przyjechał cyrk — powiedziała. — Miałam dziesięć lat. Dziewczyna w rajtuzach wyszywanych cekinami chodziła po linie; robiła nawet salta. Wszyscy bili brawo i krzyczeli. Mnie nie pozwalali wejść na drzewo, ale ją oklaskiwali. Wtedy podjęłam decyzję.
— Rozumiem — rzekł Victor, starając się nadążyć za psychologicznym wątkiem opowieści. — Wtedy postanowiłaś być kimś.
— Nie bądź głupi. Postanowiłam być więcej niż tylko kimś. — Rzuciła muszelkę w stronę zachodzącego słońca i roześmiała się. — Zamierzam być najsłynniejszą osobą na świecie, wszyscy będą mnie kochać i będę żyła wiecznie.
— Zawsze dobrze jest wiedzieć, o co człowiekowi chodzi — odparł dyplomatycznie Victor.
— Wiesz, co jest największą tragedią tego świata? — Ginger wcale nie zwracała na niego uwagi. — Ludzie, którzy nigdy nie odkryli, co naprawdę chcą robić i do czego mają zdolności. Synowie, którzy zostają kowalami, bo ich ojcowie byli kowalami. Ludzie, którzy mogliby fantastycznie grać na flecie, ale starzeją się i umierają, nie widząc żadnego instrumentu muzycznego, więc zostają oraczami. Ludzie obdarzeni talentem, którego nigdy nie poznają. A może nawet nie rodzą się w czasie, w którym mogliby go odkryć.
Odetchnęła głęboko.
— To są ludzie, którzy nigdy się nie dowiedzą, kim naprawdę mogliby zostać. Zmarnowane szansę. A Święty Gaj jest moją szansą, rozumiesz?
Victor nie rozumiał.
— Tak — powiedział jednak.
Magia dla zwykłych ludzi, jak to nazwał Silverfish. Człowiek kręci korbą i całe życie ulega zmianie.
— I nie tylko moją — podjęła Ginger. — To szansa dla nas wszystkich. Dla ludzi, którzy nie są magami, królami ani bohaterami. Święty Gaj jest jak wielki, bulgoczący garnek z potrawką, tylko że teraz na wierzch wypływają inne składniki. Nagle można robić całkiem nowe rzeczy. Czy wiesz, że kobietom nie pozwalają występować w teatrach? A Święty Gaj pozwala. W Świętym Gaju trolle mogą znaleźć zajęcie, nie ograniczające się do bicia ludzi. A co robili korbowi, zanim pojawiły się korby do kręcenia?
Machnęła ręką mniej więcej w kierunku Ankh-Morpork.
— Teraz próbują do ruchomych obrazków dołączyć jakoś głos. A tam żyją ludzie, którzy będą znakomicie wytwarzać… głosowce. Jeszcze o tym nie wiedzą, ale są tam. Wyczuwam ich. Są…
Jej oczy lśniły złociście. Może to tylko zachód słońca, pomyślał Victor, ale…
— Dzięki Świętemu Gajowi setki ludzi dowiadują się, kim naprawdę chcieli zostać — mówiła Ginger. — A tysiące, wiele tysięcy może dzięki temu zapomnieć o sobie na mniej więcej godzinę. Cały ten przeklęty świat trzęsie się w posadach.
— No właśnie — przerwał jej Victor. — To mnie martwi. Jakbyśmy byli przypisani do miejsca. Wydaje ci się, że wykorzystujesz Święty Gaj, ale to on ciebie używa. Nas wszystkich.
— Jak? Dlaczego?
— Nie wiem, ale…
— Spójrz na magów. — Głos Ginger wibrował poczuciem urazy. — Co dobrego przyszło komuś z ich magii?
— Magia tak jakby utrzymuje świat w całości — zaczął Victor.
— Całkiem dobrze im wychodzą magiczne ognie i różne takie, ale czy potrafią stworzyć bochenek chleba? — Ginger wyraźnie nie miała ochoty słuchać niczyich argumentów.
— Nie na długo — przyznał bezradnie Victor.
— Co to znaczy?
— Coś rzeczywistego, jak chleb, zawiera bardzo dużo… bardzo dużo… no, ty chyba nazwałabyś to „energią” — tłumaczył Victor. — Trzeba naprawdę być niezłym magiem, żeby stworzyć bochenek, który przetrwa w naszym świecie dłużej niż małą część sekundy. Ale rozumiesz, w magii chodzi o coś innego — dodał szybko. — Ponieważ świat jest…
— Kogo to obchodzi? — przerwała mu Ginger. — Nie widzisz tego? Możemy do czegoś dojść. Możemy kimś zostać. Dzięki Świętemu Gajowi. Świat otwiera się przed nami niby…
— Homar — dokończył Victor. Z irytacją machnęła ręką.
— Jaki chcesz skorupiak — rzuciła. — Właściwie to myślałam o ostrygach.
— Naprawdę? Ja pomyślałem o homarach.
Читать дальше