— Kiedy to, hm, wygląda całkiem atrakcyjnie — zapewnił ją szarmancko Victor. — Jakby się skrzyły. Cień upadł na piasek.
— A, tu jesteście — ucieszył się Dibbler.
Kiedy wstali, objął oboje za ramiona i lekko uścisnął.
— Wy, młodzi, zawsze gdzieś się chowacie razem — powiedział żartobliwie. — Piękna rzecz. Wspaniała rzecz. Bardzo romantyczna. Ale musimy kończyć migawkę, a na planie wielu ludzi czeka już tylko na was, więc bierzmy się do pracy.
— Widzisz, o co mi chodziło? — wymruczał cichutko Gaspode. Kiedy się wiedziało, czego szukać, nie można było nie zauważyć. W samym środku oczu Dibblera tkwiły maleńkie złote gwiazdki.
* * *
W sercu wielkiego czarnego kontynentu Klatchu powietrze było ciężkie, ciężarne obietnicą nadchodzącego monsunu.
Żaby rechotały w sitowiu [14] Ale zostały wycięte przy końcowym montażu.
na brzegach leniwej, brunatnej rzeki. Krokodyle drzemały na błotnistych mieliznach.
Natura wstrzymywała oddech.
Z gołębnika Azhurala N’choate, handlarza bydła, rozległo się gruchanie. Azhural przerwał drzemkę na werandzie i poszedł sprawdzić, jaka jest przyczyna takiego podniecenia.
W rozległych zagrodach za chatą czekało kilka wyliniałych, gnuśnych gnu, przeznaczonych do szybkiej sprzedaży. Ziewały i przeżuwały w upale. Teraz ze zdumieniem podniosły głowy, gdy N’choate jednym skokiem pokonał stopnie werandy i pognał w ich stronę.
Okrążył zagrody zebr i stanął przed swym asystentem, M’Bu, który powoli czyścił zagrodę strusi.
— Ile… — urwał i zaczął rzęzić.
M’Bu, który miał dwanaście lat, rzucił łopatę i z całej siły klepnął go po karku.
— Ile… — spróbował jeszcze raz Azhural.
— Znowu się szef przepracował? — spytał zatroskany M’Bu.
— Ile mamy słoni?!
— Właśnie z nimi skończyłem. Mamy trzy.
— Jesteś pewien?
— Tak, szefie — odparł spokojnie chłopak. — Trzy słonie łatwo policzyć.
Azhural przykucnął na czerwonej zapylonej ziemi i zaczai kreślić patykiem cyfry.
— Stary Muluccai musi mieć przynajmniej pół tuzina — mamrotał. — A Tazikel trzyma zwykle koło dwudziestu. Ludzie w delcie mają pewnie…
— Ktoś chce słoni, szefie?
— …ma piętnaście sztuk, tak mówił, a dochodzi jeszcze obóz drwali, sprzedadzą chyba tanio, powiedzmy: dwa tuziny…
— Ktoś chce dużo słoni, szefie?
— …mówił, że koło T’etse jest całe stado, nie powinno być problemów, potem wszystkie doliny aż do… M’Bu oparł się o płot i czekał.
— Koło dwustu… dziesięć więcej czy mniej, nieważne. — Azhural odrzucił patyk. — I tak o wiele za mało.
— Dziesięć słoni mniej albo więcej musi być ważne, szefie — oświadczył stanowczo M’Bu.
Wiedział, że liczenie słoni jest zajęciem bardzo precyzyjnym. Człowiek może nie być pewien, ile posiada żon, ale nigdy tego, ile posiada słoni. Słonia albo się ma, albo nie.
— Nasz agent w Klatchu dostał zamówienie na… — Azhural przełknął ślinę. — Na tysiąc słoni. Tysiąc! Natychmiast! Płatne gotówką! Upuścił papier na ziemię.
— Dostawa do miejsca zwanego Ankh-Morpork — dodał przygnębiony i westchnął. — Szkoda.
M’Bu podrapał się po głowie, patrząc na ciemne chmury gromadzące się nad szczytem F’twangi. Wkrótce wysuszona sawanna zahuczy gromem i deszczem.
Potem schylił się i podniósł patyk.
— Co robisz? — spytał Azhural.
— Rysuję mapę, szefie — odpowiedział M’Bu. Azhural pokręcił głową.
— Nie warto, chłopcze. Do Ankh mamy, o ile wiem, trzy tysiące mil. Trochę mnie poniosło. Za dużo mil, za mało słoni.
— Możemy pójść przez równiny, szefie. Na równinach żyje dużo słoni. Wyślijmy przodem gońców. Po drodze możemy zebrać mnóstwo słoni. Całe równiny są wręcz zatłoczone słoniami.
— Nie, musielibyśmy iść dookoła, wzdłuż brzegu — odparł handlarz, kreśląc w kurzu długą zakrzywioną linię. — Bo dżungla rośnie tutaj… — stuknął patykiem wyschniętą ziemię — …i tutaj… — stuknął znowu, trafiając lekko w wychodzącą właśnie szarańczę, która pierwsze stuknięcie optymistycznie wzięła za początek deszczu. — W dżungli nie ma dróg.
M’Bu odebrał mu patyk i wyrysował prostą linię przez dżungle.
— Kiedy tysiąc słoni chce gdzieś iść — oświadczył — nie potrzebują żadnej drogi.
Azhural przemyślał to sobie. Potem wziął patyk i narysował zygzak w poprzek dżungli.
— Ale tutaj są Góry Słońca. Bardzo wysokie. Mnóstwo głębokich wąwozów. I żadnych mostów.
M’Bu odebrał mu patyk, wskazał dżunglę i uśmiechnął się.
— Wiem, gdzie leży właśnie wyrwane z ziemi mnóstwo dobrego drewna, szefie.
— Tak? No dobrze, mój chłopcze, dobrze, ale i tak musimy jakoś dotrzeć do gór.
— Całkiem przypadkiem tysiąc bardzo silnych słoni będzie zmierzać w tamtą stronę, szefie.
M’Bu uśmiechnął się znowu, odsłaniając zęby. Członkowie jego plemienia ostrzyli sobie zęby w szpic [15] Bez szczególnych powodów religijnych. Po prostu podobał im się efekt, kiedy się uśmiechali.
. Oddał Azhuralowi patyk. Azhural wolno otworzył usta.
— Na siedem księżyców Nasreem — szepnął. — Możemy tego dokonać. Tą trasą tylko… zaraz, tylko tysiąc trzysta, może tysiąc czterysta. Albo nawet mniej. Tak… naprawdę możemy.
— Tak, szefie.
— Wiesz, zawsze chciałem dokonać w życiu czegoś wielkiego. Czegoś… naprawdę — wyznał Azhural. — Rozumiesz, tutaj struś, tam żyrafa… To nie są rzeczy, za które będą człowieka pamiętali. — Wbił wzrok w fioletowoszary horyzont. — Możemy, prawda? — upewnił się.
— Jasne, szefie.
— Wprost przez góry!
— Jasne, szefie.
Kiedy wytężał wzrok, widział, że ta fioletowoszarość zwieńczona jest bielą.
— To bardzo wysokie góry… — W jego głosie znów zabrzmiało zwątpienie.
— Zbocze idzie w górę, zbocze opada w dół — stwierdził gnomicznie M’Bu.
— To fakt — zgodził się Azhural. — Czyli, przeciętnie, jest płasko na całej trasie.
Raz jeszcze spojrzał na góry.
— Tysiąc słoni — mruczał. — A wiesz, chłopcze, kiedy budowali grobowiec króla Leonida z Efebu, używali stu słoni, żeby ciągnęły głazy? A dwustu słoni, jak uczy historia, użyto przy budowie pałacu Rhoxie w mieście Klatch.
W oddali zahuczał grom.
— Tysiąc słoni — powtórzył Azhural. — Ciekawe, na co im są potrzebne.
* * *
Reszta dnia upłynęła Victorowi jak w transie.
Znowu galopował i walczył, i znowu zmieniał upływ czasu. Nadal trudno mu było to pojąć. Najwyraźniej błonę można później pociąć i skleić z powrotem tak, żeby zdarzenia następowały we właściwym porządku. A niektóre wcale nie musiały nastąpić. Zauważył, jak malarz rysuje planszę z napisem „W Królewskim Pałacu, godzinę późniey”.
Jedna godzina zniknęła ze strumienia Czasu — ot, tak. Oczywiście wiedział, że nie została chirurgicznie wycięta z jego życia. Zresztą takie rzeczy bez przerwy zdarzały się w książkach. Na scenie także. Oglądał kiedyś występ wędrownej trupy aktorskiej. Akcja przedstawienia przenosiła się magicznie z „Pola Bitwy w Tsorcie” do „Efebiańskiej Fortecy, Tej Samej Nocy”, po krótkim tylko opuszczeniu workowej kurtyny oraz intensywnym stukaniu i przeklinaniu przy zmianie dekoracji.
Ale tutaj wyglądało to inaczej. Dziesięć minut po nakręceniu sceny musiał grać kolejną, rozgrywającą się poprzedniego dnia i całkiem gdzie indziej, ponieważ Dibbler wynajął namioty do obu scen i nie chciał przepłacać. Trzeba więc było zapomnieć o wszystkim prócz Teraz, co nie jest łatwe, kiedy w dodatku w każdej chwili oczekuje się tego dziwnego uczucia oderwania…
Читать дальше