Nie powinna zmrużyć powiek ani przyłożyć mu w ucho tak, że gałki oczne zastukały w oczodołach.
— Ty głupi troll! — krzyknęła, kiedy Detrytus się zatoczył. — Czemu tak robić? Myślisz, że ja prosta dziewczyna prosto z góra? Dlaczego nie robić jak należy?
— Ale… Ale… — zaczął przerażony jej gniewem Detrytus. — Nie mogłem spytać twojego ojca o pozwolenie, żeby cię uderzyć kamieniem. Nie wiem, gdzie on mieszka…
Ruby wyprostowała się dumnie.
— Całe te staromodne zwyczaje teraz bardzo niekulturalne — parsknęła. — To nie nowocześnie. Ja nie interesować się żaden troll — dodała — który nie nowoczesny. Cios kamieniem w głowę może i sentymentalny — mówiła dalej i z wolna traciła pewność siebie, studiując dalszy ciąg tego zdania — ale diamenty są najlepszym przyjacielem dziewczyny.
Zawahała się. Nie brzmiało to dobrze, nawet dla niej.
— Co? Chcesz, żebym sobie wybił zęby?
— No, niech będzie, nie diamenty — zgodziła się Ruby. — Ale odpowiednie nowoczesne sposoby. Masz robić zaloty. Detrytus się rozpromienił.
— Ale ja… — zaczął.
— Nie tak, że mnie podrzucać, a ja latać — przerwała mu ze znużeniem. — Teraz być odpowiednie, nowe sposoby. Musisz…
Urwała.
Nie była całkiem pewna, co takiego musi Detrytus. Ale spędziła już w Świętym Gaju kilka tygodni, a Święty Gaj zmieniał wszystkich. W Świętym Gaju zanurzyła się w szerokim, międzygatunkowym kobiecym wolnomularstwie, którego istnienia wcześniej nawet nie podejrzewała. I uczyła się szybko. Wiele rozmawiała z sympatycznymi ludzkimi dziewczętami. I krasnoludami. Nawet krasnoludy znają lepsze rytuały godowe, na miłość bogów [16] Wszystkie krasnoludy noszą brody i liczne warstwy odzieży. Zaloty polegają przede wszystkim na sprawdzeniu — w sposób delikatny i ostrożny — jakiej płci jest drugi krasnolud.
. A to, co wymyślają ludzie, jest wręcz zadziwiające.
Dziewczyna trolli natomiast mogła liczyć najwyżej na szybkie uderzenie w głowę i resztę życia w pokorze, przy gotowaniu tego, co samiec przywlecze do jaskini.
To się zmieni. Kiedy następnym razem Ruby wróci do domu, góry trolli aż się zatrzęsą — najmocniej od czasu ostatniego zderzenia kontynentów. A tymczasem miała zamiar rozpocząć nowe życie.
Machnęła potężną dłonią.
— Musisz śpiewać pod oknem dziewczyna — wyjaśniła. — I… I masz jej dawać oograah.
— Oograah?
— Tak. Ładne oograah [17] Trolle znają 5400 słów określających kamienie i tylko jedno na roślinność. Oograah oznacza wszystko, od mchu po gigantyczne sekwoje. Z punktu widzenia trolli, jeśli nie można czegoś zjeść, nie warto tego nazywać.
. Detrytus poskrobał się po głowie.
— Czemu?
Ruby na moment wpadła w panikę. W żaden sposób nie mogła sobie przypomnieć, dlaczego wręczanie niejadalnej roślinności jest takie ważne. Nie miała jednak zamiaru się do tego przyznawać.
— Zabawne, że ty nie wiedzieć — rzuciła zjadliwie. Sarkazm nie trafił do Detrytusa. Jak większość rzeczy.
— Dobrze — rzekł. — Ja nie taki niekulturalny, jak myślisz. Będę nowoczesny. Zobaczysz.
* * *
Stuk młotków wznosił się pod niebo. Budynki wyrastały wokół nienazwanej głównej ulicy, sięgając między wydmy. Nikt nie posiadał tu żadnej ziemi; jeśli była pusta, stawiał na niej dom.
Dibbler miał już dwa gabinety. Jeden, w którym krzyczał na ludzi, i drugi, większy, tuż obok, gdzie ludzie sami na siebie krzyczeli. Soli krzyczał na korbowych. Korbowi krzyczeli na alchemików. Demony kręciły się po wszystkich płaskich powierzchniach, tonęły w kubkach kawy i krzyczały na siebie nawzajem. Para doświadczalnych zielonych papug krzyczała do siebie. Ludzie w dziwacznych elementach kostiumów zaglądali tutaj i po prostu krzyczeli. Silverfish krzyczał, bo zupełnie nie mógł zrozumieć, dlaczego ma teraz biurko w zewnętrznym gabinecie, chociaż jest właścicielem wytwórni.
Gaspode stał obojętnie przy drzwiach do wewnętrznego gabinetu. W ciągu ostatnich pięciu minut zarobił odruchowego kopniaka, wilgotny herbatnik i pogłaskanie po łbie. Uznał, że wychodzi na swoje — z psiego punktu widzenia.
Starał się słuchać wszystkich rozmów jednocześnie. Były wyjątkowo pouczające. Choćby dlatego, że niektórzy z tych, co wchodzili tu i krzyczeli, wnosili worki pieniędzy…
— Co?!
Krzyk dobiegł z wewnętrznego gabinetu. Gaspode nadstawił ucha.
— Ja, tego… chciałbym wolny dzień, panie Dibbler — powtórzył Victor.
— Wolny dzień? Nie chcesz pracować?
— Tylko jeden dzień, panie Dibbler.
— Ale nie myślisz chyba, że będę płacił ludziom za branie dni wolnych. Wiesz, nie jestem wypchany pieniędzmi. Przecież nie osiągamy jeszcze zysków. Równie dobrze mógłbyś przystawić mi kuszę do głowy. Proszę, nie krępuj się.
Gaspode zerknął na worki przed Sollem, który z zacięciem sumował stosy monet. Cynicznie uniósł brew.
Za drzwiami panowało milczenie. No nie, pomyślał Gaspode; ten młody idiota zapomniał roli.
— Nie chcę zapłaty, panie Dibbler. Gaspode odetchnął.
— Nie chcesz zapłaty?
— Nie, panie Dibbler.
— Ale pewnie chciałbyś nadal tu pracować, kiedy wrócisz? — zapytał drwiąco Dibbler.
Gaspode wstrzymał oddech. Długo musiał Victora szkolić.
— Liczę na to, panie Dibbler. Ale myślałem też, że sprawdzę, co mogą zaproponować Unitarni Alchemicy.
Rozległ się dźwięk przypominający stuk oparcia uderzającego o ścianę. Gaspode złośliwie wyszczerzył zęby.
Przed Sollem wylądował kolejny worek pieniędzy.
— Unitarni Alchemicy?
— Wygląda na to, że robią postępy z głosowcami, panie Dibbler — wyjaśnił potulnie Victor.
— Ale to amatorzy! I oszuści!
Gaspode zmarszczył nos. Nie udało mu się wyćwiczyć Victora dalej niż do tego etapu.
— No i bardzo dobrze, panie Dibbler.
— A to czemu?
— Byłoby straszne, gdyby okazali się oszustami i zawodowcami.
Gaspode pokiwał głową. Nieźle, całkiem nieźle…
Usłyszał kroki obiegające biurko. Kiedy Dibbler znów się odezwał, mógłby w swoim głosie postawić pompę i sprzedawać go po dziesięć dolarów za baryłkę.
— Victor… Vic, czy nie byłem dla ciebie jak wujek?
To prawda, pomyślał Gaspode. Jest jak wujek dla większości ludzi tutaj. Ponieważ są jego bratankami.
Przestał podsłuchiwać, bo już wiedział, że Victor dostanie wolny dzień i pewnie jeszcze Dibbler mu zapłaci. W dodatku właśnie wszedł do pokoju inny pies.
Wielki i lśniący. Jego sierść błyszczała jak miód.
Gaspode rozpoznał w nim czystej krwi psa myśliwskiego z Ramtopów. Przybysz usiadł obok niego. Był jak piękny i smukły jacht regatowy, który stanął w porcie obok barki węglowej.
Gaspode usłyszał głos Solla:
— Więc to jest najnowszy pomysł wuja? Jak ma na imię?
— Laddie — odparł opiekun.
— Ile kosztował?
— Sześćdziesiąt dolarów.
— Za psa? Robimy nie w tym interesie, co trzeba.
— Hodowca twierdził, że zna wszystkie sztuczki. I jest chytry jak lis. Właśnie taki, jakiego szukał pan Dibbler.
— Dobra, przywiąż go tutaj. A jeśli ten drugi kundel spróbuje tego nowego ugryźć, wykopiesz go na dwór.
Gaspode przyjrzał się Sollowi z uwagą. Potem, kiedy nikt już nie zwracał na nich uwagi, przysunął się do nowego.
— Po co cię sprowadzili? — zapytał.
Nowy odpowiedział mu spojrzeniem pełnym eleganckiego niezrozumienia.
— Znaczy, należysz do kogoś tutaj czy co?
Читать дальше