— Ale to by znaczyło, że bandyci na pustyni jeżdżą gęsiego — zauważył chłopak. — Nie wygląda to jak, no wiesz, zmasowany atak.
— Pewnie, pewnie. — Dibbler machnął ręką. — To ma sens. Wystawimy planszę, że ich herszt mówi… mówi… — Zastanowił się szybko. — Mówi: „Za mną, jeden za drugim, bwanas, żeby oszukać znienawidzonego wroga”. Może być?
Skinął na Victora.
— Poznałeś już mojego bratanka Solla? — zapytał. — Bystry chłopak. Prawie chodził do szkoły i w ogóle. Sprowadziłem go wczoraj. Jest wiceprezesem do spraw produkcji obrazków.
Soli i Victor kiwnęli sobie głowami.
— „Bwanas” to chyba nie jest dobre słowo, wujku — stwierdził Soli.
— Przecież to po klatchiańsku.
— Formalnie rzecz biorąc tak, ale z niewłaściwej części Klatchu. Może „efendiowie” albo co?
— Byle brzmiało zagranicznie — zdecydował Dibbler tonem świadczącym, że sprawa jest zakończona. Raz jeszcze poklepał Victora po plecach. — No dobrze, mały, wskakuj w swój kostium. — Zachichotał. — Sto wielbłądów! Co za głowa!
— Przepraszam, panie Dibbler — odezwał się malarz plakatów, czekający nerwowo za nimi. — Nie rozumiem tego kawałka… Dibbler wyrwał mu papier.
— Którego? — burknął.
— Tego, gdzie opisuje pan pannę De Syn…
— To oczywiste. Chcemy wywołać egzotyczny, kuszący, romantyczny, choć daleki obraz Klatchu pełnego piramid. Jasne? Musimy zatem użyć symbolu tajemniczego, nieznanego kontynentu, jasne? Czy wszystkim muszę bez przerwy wszystko tłumaczyć?
— Myślałem tylko… — zaczął malarz.
— Rób to i nie gadaj!
Malarz spojrzał na skrawek papieru.
— O twarzy — przeczytał — godnej Finxa.
— Właśnie — zgodził się Dibbler. — Bardzo dobrze.
— Pomyślałem, że może chodzi o Sfinksa…
— Można powiedzieć: „twarz jak z Finxa”, ale „godna Finxa” lepiej brzmi. To był ten artysta, który rzeźbił klatchiańskie piękności. I różne stwory. A teraz do roboty. Te afisze mają wisieć na mieście jutro o świcie.
Malarz rzucił mu udręczone spojrzenie, które Victor zaczynał już rozpoznawać. Po pewnym czasie wszyscy w otoczeniu Dibblera tak patrzyli.
— Oczywiście, panie Dibbler — powiedział.
— I dobrze. — Dibbler zwrócił się do Victora. — Dlaczego się nie przebrałeś?
Victor szybko ukrył się w namiocie. Starsza pani [10] Pani Marietta Cosmopilite, dawniej krawcowa w Ankh-Morpork — póki sny nie doprowadziły jej do Świętego Gaju. Odkryła tu, że jej talent do igły z nitką jest wysoko ceniony. Niegdyś cerowała cudze skarpety, teraz robiła na drutach kolczugi dla trolli i potrafiła w mgnieniu oka wyszydełkować parę haremowych szarawarów.
o kształtach bezy pomogła mu włożyć kostium zrobiony chyba z prześcieradeł, niewprawnie pofarbowanych na czarno. Chociaż, biorąc pod uwagę stan pokojów noclegowych w Świętym Gaju, były to prawdopodobnie zwykłe prześcieradła, ściągnięte z przypadkowo wybranych łóżek. Potem wręczyła mu zakrzywiony miecz.
— Dlaczego jest krzywy? — zapytał.
— Myślę, że taki miał być, mój drogi — odparła bez przekonania.
— Sądziłem, że miecze muszą być proste — mruknął Victor. Z zewnątrz słyszał Dibblera, który pytał niebo, dlaczego wszyscy są tacy głupi.
— Może zaczynają jako proste, a potem krzywią się od zużycia — powiedziała starsza pani i poklepała go po ręku. — Jak wiele innych rzeczy.
Uśmiechnęła się promiennie.
— Jeśli jesteś już gotów, mój drogi, pójdę pomóc tej młodej panience, żeby jej nie podglądały żadne skrzaty.
Wyszła. Z sąsiedniego namiotu zabrzmiało metaliczne brzękanie i płaczliwy głos Ginger.
Victor na próbę ciął kilka razy mieczem. Gaspode obserwował go, przechylając głowę.
— Kim nify masz ryć? — zapytał.
— Hersztem bandy pustynnych robójników. Romantycznym i rozbrajającym.
— Kogo rozfrajającym?
— Po prostu rozbrajającym. Tak ogólnie. Gaspode, o co ci chodziło, kiedy mówiłeś, że coś dorwało Dibblera? Pies przygryzł łapę.
— Przyjrzyj się, jakie ma oczy — poradził. — Jeszcze gorsze niż ty.
— Ja? Co ci się nie podoba w moich oczach? Troll Detrytus wsunął głowę pod klapę namiotu.
— Pan Dibbler mówi, że jesteś potrzebny teraz — oznajmił.
— Moje oczy — mruczał Victor. — Co z moimi oczami?
— Hau.
— Pan Dibbler mówi… — zaczął Detrytus znowu.
— Dobrze, dobrze! Już idę!
Wyszedł z namiotu w tej samej chwili, kiedy Ginger stanęła przed swoim. Zamknął oczy.
— Ojej, przepraszam — wymamrotał. — Wrócę i zaczekam, aż się ubierzesz…
— Jestem ubrana.
— Pan Dibbler mówi… — powtórzył jeszcze raz Detrytus.
— Chodź. — Ginger złapała Victora za rękę. — Wszyscy na nas czekają.
— Ale jesteś… Twoje… — Victor spuścił wzrok, co jednak niewiele pomogło. — Masz pępek w swoim diamencie — zaryzykował.
— Już się przyzwyczaiłam — odparła Ginger. Wzruszyła ramionami, żeby wszystkie elementy kostiumu jakoś się poukładały. — Tylko te dwie pokrywki od rondli naprawdę mi przeszkadzają. Teraz rozumiem, jak cierpiały nieszczęsne dziewczęta w haremach.
— I nie przeszkadza ci, że ludzie cię tak zobaczą? — zdziwił się Victor.
— A czemu? To przecież ruchome obrazki. Nic tu nie jest naprawdę. Zresztą byłbyś zdumiony wiedząc, do czego muszą się posuwać dziewczęta za o wiele mniej niż dziesięć dolarów dziennie.
— Dziewięć — poprawił ją Gaspode, następujący Victorowi na pięty.
— Zbierzcie się wszyscy! — krzyknął przez tubę Dibbler. — Synowie Pustyni tam, jeśli można. Niewolnice… Gdzie są niewolnice? Dobrze. Korbowi?
— Nigdy nie widziałam tylu ludzi w jednej migawce — szepnęła Ginger. — To musiało kosztować więcej niż sto dolarów!
Victor przyjrzał się Synom Pustyni. Wyglądali, jakby Dibbler zajrzał do Borgle’a i wynajął dwadzieścia osób siedzących najbliżej drzwi, nie dbając o to, czy się nadają. A potem dał im to, co uważał za nakrycie głowy pustynnego bandyty. Byli wśród nich trollowi Synowie Pustyni — Skallin poznał go i pomachał dyskretnie ręką, krasnoludzi Synowie Pustyni oraz wlokący się na końcu mały, kudłaty i drapiący się wściekle Syn Pustyni w nakryciu głowy sięgającym mu do łap.
— …chwytasz ją, zostajesz oczarowany jej urodą, potem przerzucasz przez łęk — przedarły się do jego świadomości instrukcje Dibblera.
Victor rozpaczliwie powtórzył je sobie w pamięci.
— Przez co? — zapytał.
— To część siodła — syknęła Ginger.
— Aha.
— A potem odjeżdżasz w noc, z Synami Pustyni podążającymi za tobą i śpiewającymi raźną piosenkę pustynnych rozbójników…
— Nikt ich nie usłyszy — dodał Soli tonem wyjaśnienia. — Ale jeśli będą otwierać i zamykać usta, pomoże to stworzyć, no wiecie, atmosferę.
— Przecież to nie pasuje — zauważyła Ginger. — Jest jasny dzień. Dibbler wytrzeszczył na nią oczy. Raz czy dwa razy bezgłośnie otworzył usta.
— Soli! — wrzasnął.
— Nie możemy kręcić w nocy, wuju — odparł pospiesznie bratanek. — Demony nic nie będą widziały. Ale możemy przecież pokazać planszę z napisem „Noc” na początku sceny, żeby…
— To nie jest magia ruchomych obrazków — warknął Dibbler. — To tylko jakieś nędzne sztuczki.
— Przepraszam — wtrącił Victor. — Przepraszam, ale to chyba bez znaczenia. Demony na pewno mogłyby namalować niebo czarne i z gwiazdami.
Читать дальше