— Podejrzewałam, że tego nie wyrzucisz — stwierdziła. — Nie przytyłeś, więc będzie pasować. Śmiej się, pajacu. Magrat będzie zachwycona.
— O nie — rzeki Verence. — W tej sprawie będę stanowczy. Jestem teraz królem. To by było poniżające dla Magrat, gdyby miała poślubić błazna. Muszę dbać o swoją reputację, dla dobra państwa. Poza tym jest jeszcze coś takiego jak duma.
Babcia przyglądała mu się nieruchomo, aż zaczął się kręcić.
— No, przecież jest…
Babcia kiwnęła głową i podeszła do drzwi.
— Dlaczego pani wychodzi? — zapytał nerwowo Verence.
— Nie wychodzę. Chciałam tylko zamknąć drzwi.
* * *
Potem zdarzył się jeszcze incydent z koroną. Ceremonie i protokoły królestwa Lancre zostały w końcu odnalezione po szybkim przeszukaniu pokoju Verence’a. Procedura była tam opisana całkiem wyraźnie: nową królową koronował sam król, w ramach uroczystości ślubnej. Czynność nie była technicznie trudna dla żadnego władcy, który wiedział, który koniec królowej jest którym. Nawet najmniej inteligentni dochodzili do tego najdalej w drugiej próbie.
Myślak Stibbons miał jednak wrażenie, że rytuał zaciął się trochę w tym punkcie.
Zdawało się, że kiedy król miał właśnie włożyć koronę na głowę małżonki, spojrzał poprzez salę w stronę starej, chudej czarownicy. I prawie wszyscy obecni też na nią spojrzeli, nie wyłączając panny młodej.
Stara czarownica ledwie dostrzegalnie skinęła głową.
Magrat została koronowana.
Tra la la, dzyń, dzyń i tak dalej.
* * *
Państwo młodzi stali obok siebie, ściskając ręce stojącym w długim rzędzie gościom. Byli trochę nieprzytomni, co jest normalne w tym punkcie ceremonii.
— Na pewno będziecie bardzo szczęśliwi…
— Dziękujemy.
— Uuk!
— Dziękujemy.
— Przybić to do kontuaru, lordzie Ferguson, i niech licho porwie mleczarzy!
— Dziękujemy.
— Czy mogę pocałować pannę młodą?
Z pewnym opóźnieniem Verence zdał sobie sprawę, że zwraca się do niego powietrze. Spojrzał w dół.
— Przepraszam bardzo — powiedział. — Pan…?
— Oto moja karta. — Casanunda podał mu wizytówkę. Verence przeczytał i uniósł brew.
— Aha — wymruczał. — Tego… niech mnie… no, no, no… numer drugi, tak?
— Ale się staram — zapewnił Casanunda.
Verence rozejrzał się niepewnie, po czym schylił się tak, że jego usta znalazły się przy uchu krasnoluda.
— Czy za chwilę moglibyśmy zamienić kilka słów?
* * *
Członkowie Lancrańskiego Zespołu Tańca Morris po raz pierwszy spotkali się wszyscy na przyjęciu. Trudno im było ze sobą rozmawiać. Niektórzy, mówiąc, odruchowo podskakiwali i przykucali.
— No dobra — zaczął Jason. — Ktoś pamięta?
— Pamiętam początek — odparł Krawiec, drugi tkacz. — Dokładnie pamiętam początek. I taniec w lesie. Ale Rozrywka…
— Były tam elfy — dodał Druciarz, druciarz.
— Właśnie dlatego wszystko się pomieszało — wyjaśnił Dekarz, woźnica. — I jeszcze wszyscy krzyczeli.
— Potem zjawił się jeszcze ktoś z rogami — dodał Woźnica. — I takim wielkim…
— To wszystko było jak sen — podsumował Jason.
— Hej, Woźnica! Spójrz tylko — zawołał Tkacz, mrugając do kolegów. — Tam stoi ten małpiszon. Chciałeś go o coś zapytać, prawda? Woźnica zamrugał niepewnie.
— O rany, rzeczywiście.
— Na twoim miejscu nie marnowałbym takiej okazji. — Tkacz zachęcał kolegę ze złośliwą radością, często okazywaną ludziom prostym przez ludzi bystrzejszych.
Bibliotekarz rozmawiał właśnie z Myślakiem i kwestorem. Obejrzał się, gdy szturchnął go Woźnica.
— Znaczy się, byłeś pod Kromką, tak? — zapytał Woźnica szczerym, bezpośrednim tonem.
Bibliotekarz spojrzał na niego z uprzejmym niezrozumieniem.
— Uuk?
Woźnica stropił się lekko.
— Tam schowałeś orzech, prawda?
Bibliotekarz przyjrzał mu się uważnie i pokręcił głową.
— Uuk.
— Tkacz! — krzyknął Woźnica. — Małpiszon mówi, że wcale nie chował orzecha tam, gdzie słońce nie dochodzi! A ty powiedziałeś, że tak! — Zwrócił się do bibliotekarza. — Nie chowałeś, prawda? A on mówił, że chowałeś. Widzisz, Tkacz? Wiedziałem, że musiałeś coś pokręcić. Tępak z ciebie. W Kromce nie ma żadnych małpiszonów.
Fala milczenia rozlewała się z wolna wokół nich.
Myślak Stibbons wstrzymał oddech.
— To wspaniale przyjęcie — powiedział kwestor do krzesła. — Żałuję, że mnie tu nie ma.
Bibliotekarz wziął ze stołu dużą butlę. Klepnął Woźnicę w ramię. Potem nalał mu solidnego drinka i pogłaskał po głowie.
Myślak odetchnął i wrócił do poprzedniego zajęcia. Przywiązał do sznurka nóż i patrzył smętnie, jak obraca się wkoło…
Kiedy Tkacz nocą wracał do domu, został porwany przez tajemniczego napastnika i wrzucony do Lancre. Nikt nigdy nie odgadł dlaczego. Nie należy wtrącać się w sprawy magów, zwłaszcza małpich. Nie są szczególnie subtelni.
* * *
Inni wrócili tej nocy do domu.
— Może jej się w głowie przewrócić od tego awansu — stwierdziła babcia Weatherwax, kiedy razem z nianią szły wolno wśród zapachu pól.
— Jest królową. To rzeczywiście wysokie stanowisko — zauważyła niania Ogg. — Prawie tak wysokie jak czarownica.
— No tak… właściwie… ale to nie powód, żeby zadzierać nosa. Owszem, mamy pewne przewagi, lecz jesteśmy skromne i nie wysuwamy się na czoło. Nikt nie mógłby mi zarzucić, że przez całe życie nie byłam doskonale skromna.
— Zawsze mówiłam, że jesteś wręcz nieśmiała — zgodziła się niania. — Wszystkim powtarzam, że jeśli chodzi o pokorę, nie znajdzie się osoby bardziej pokornej niż Esme Weatherwax.
— Nigdy się nie wtrącam i pilnuję własnego nosa…
— Czasami w ogóle trudno cię zauważyć.
— Ja teraz mówię, Gytho.
— Przepraszam.
Przez chwilę szły w milczeniu. Wieczór był ciepły i suchy. Ptaki śpiewały wśród drzew.
— Zabawne — odezwała się w końcu niania. — Pomyśleć, że nasza Magrat wyszła za mąż i w ogóle.
— Co masz na myśli, mówiąc „w ogóle”?
— No wiesz, tego… za mąż. Udzieliłam jej kilku wskazówek. Zawsze miej coś na sobie w łóżku. To wzbudza w mężczyźnie ciekawość.
— Ty zawsze miałaś kapelusz.
— Właśnie.
Niania machnęła kiełbaską na patyku. Uważała, że należy korzystać z dostępu do darmowego jedzenia.
— Bankiet weselny był bardzo udany, nie sądzisz? A Magrat wręcz promieniała.
— Moim zdaniem wydawała się zgrzana i podenerwowana.
— U panien młodych to właśnie znaczy „promieniała”.
— Ale masz rację — zgodziła się babcia, która szła nieco z przodu. — Bankiet się udał. Nigdy jeszcze nie jadłam tych wegetariańskich dziwactw.
— Kiedy ja wychodziłam za pana Ogga, mieliśmy na przyjęciu weselnym trzy tuziny ostryg. Chociaż nie wszystkie podziałały.
— I podobało mi się, że dali nam w torebkach po kawałku weselnego tortu — dodała babcia.
— Rzeczywiście. Wiesz, podobno jeśli włożysz taki tort pod poduszkę, przyśni ci się twój przyszły m… — Język niani potknął się nagle o ząb. Zatrzymała się zakłopotana, co u Oggów było rzeczą niezwykłą.
— Nic nie szkodzi — uspokoiła ją babcia. — Nie gniewam się.
— Przepraszam, Esme.
— Wszystko gdzieś się wydarza. Wiem o tym. Wiem dobrze… Wszystko gdzieś się wydarza. Więc w sumie wychodzi na to samo.
Читать дальше