— Zakochał się czy co? — spytał kwestor.
— Niech pojedzie — zażądał dziekan. — Musi pojechać! Został stworzony dojazdy!
— Tak, ale co to jest? — dopytywał się kierownik studiów nieokreślonych.
— To arcydzieło — odparł dziekan. — Tryumf.
— Uuk?
— Może trzeba się na nim odpychać nogami? — szepnął pierwszy prymus.
Dziekan w zamyśleniu potrząsnął głową.
— Jesteśmy przecież magami, prawda — rzekł w końcu. — Możemy chyba sprawić, by pojechał.
Ruszył dookoła. Powiew jego nabijanej ćwiekami skórzanej szaty poruszył płomykami świec; cienie niezwykłego obiektu zatańczyły na ścianach.
Pierwszy prymus przygryzł wargę.
— Nie byłbym taki pewny — stwierdził. — Wygląda, że i tak ma już w sobie aż za dużo magii. Czy on… tego… Czy on oddycha, czy tylko mi się wydaje?
Odwrócił się nagle i pogroził palcem bibliotekarzowi.
— Ty to zbudowałeś? Orangutan pokręcił głową.
— Uuk.
— Co powiedział?
— Że nie zbudował tego, tylko poskładał razem — przetłumaczył dziekan, nie oglądając się nawet.
— Uuk.
— Zamierzam na tym usiąść — oznajmił dziekan.
Pozostali magowie poczuli, że coś odpływa im z duszy, a na to miejsce pojawia się niepewność.
— Na twoim miejscu bym tego nie robił, drogi kolego — przekonywał pierwszy prymus. — Nie wiadomo, dokąd to może cię zabrać.
— Nie dbam o to. — Dziekan wciąż nie odrywał wzroku od obiektu swego zachwytu.
— Chodzi o to, że jest rzeczą nie z tego świata.
— Przez ponad siedemdziesiąt lat byłem z tego świata i jest to wyjątkowo nudne.
Dziekan wszedł w krąg świec i położył dłoń na siodełku.
Zadrżało.
PRZEPRASZAM BARDZO.
Ciemna postać stanęła nagle w drzwiach piwnicy i po kilku krokach znalazła się wewnątrz kręgu. Szkieletowa dłoń opadła dziekanowi na ramię i łagodnie, choć stanowczo odsunęła go na bok.
DZIĘKUJĘ.
Wskoczyła na siodełko i sięgnęła do uchwytów. Potem dopiero spojrzała na to, czego dosiadła.
Pewne sytuacje należy rozegrać z absolutną precyzją…
Kościsty palec wskazał dziekana.
POTRZEBNE MI TWOJE UBRANIE.
Dziekan cofnął się.
— Co?
DAJ MI SWÓJ PŁASZCZ.
Dziekan z wyraźną niechęcią zdjął z siebie skórzaną szatę i wręczył mrocznemu jeźdźcowi.
Śmierć wciągnął ją na siebie. Tak już lepiej…
ZARAZ, POPATRZMY…
Błękitne lśnienie zamigotało mu pod palcami, rozlało się niebieskimi zygzakami i uformowało świetlną koronę na końcu każdego pióra i wokół każdego paciorka.
— Jesteśmy w piwnicy! — przypomniał dziekan. — Czy to przeszkadza?
Śmierć rzucił mu przelotne spojrzenie.
NIE.
* * *
Modo wyprostował się, by podziwiać swój klomb z różami. Rosły tu absolutnie czarne kwiaty, najpiękniejsze, jakie _ udało mu się wyhodować. Wysoce magiczne środowisko miało niekiedy swoje zalety. Zapach róż zawisł w atmosferze wieczoru niczym słowo otuchy.
I nagle klomb eksplodował.
Modo doznał ulotnej wizji płomieni i czegoś wzbijającego się w niebo. Potem wizję tę przesłonił grad paciorków, piór i miękkich czarnych płatków.
Pokręcił głową i ruszył po łopatę.
* * *
— Sierżancie?
— Tak, Nobby?
— Zna pan swoje zęby?
— Jakie zęby?
— Te zęby, co je pan ma w ustach.
— Ach, te. Tak. Co z nimi?
— Jak to się dzieje, że z tyłu do siebie pasują? Nastąpiła chwila milczenia, gdy sierżant Colon badał językiem zakamarki własnej jamy ustnej.
— One uch… oj… — zaczął i rozwinął się trochę. — Interesująca uwaga, Nobby.
Nobby dokończył zwijanie papierosa.
— Może zamkniemy bramę, sierżancie?
— Właściwie można.
Z dokładnie obliczonym minimum wysiłku zatrzasnęli ciężkie wrota. Nie był to przesadnie skuteczny środek ostrożności. Klucze zagubiono już bardzo dawno temu i nawet napis „Dziękujemy za nieatakowanie naszego Miasta” był już ledwie widoczny.
— Powinniśmy chyba… — zaczął Colon i nagle spojrzał w głąb ulicy. — Co to za światło? — zdziwił się. — I co tak hałasuje?
Błękitny blask migotał na ścianach budynków.
— Brzmi jak jakieś dzikie zwierzę — ocenił Nobby.
Blask wzmógł się i zmienił w dwie jaskrawe, błękitne lance. Colon przysłonił oczy.
— Wygląda trochę jak… niby koń albo coś takiego.
— I pędzi wprost na bramę! Udręczony ryk odbijał się echem od ścian.
— Uważam, Nobby, że powinien się zatrzymać.
Kapral Nobbs skoczył pod mur. Colon, bardziej świadomy łączącej się z rangą odpowiedzialności, zamachał rękami do zbliżającego się światła.
— Nie! Nie rób tego!
Po czym podniósł się z błota.
Wokół niego opadały wolno płatki róż, pióra i iskry.
Przed nim otwór w bramie jarzył się na brzegach błękitem.
— To przecież stary dąb — powiedział zdumiony. — Mam tylko nadzieję, że nie każą nam za to płacić z własnych pieniędzy. Zauważyłeś, kto to był, Nobby? Nobby!
Nobby przesunął się ostrożnie wzdłuż muru.
— On… miał w zębach różę, sierżancie.
— Tak, ale czy go rozpoznasz, gdybyś go znowu zobaczył? Nobby głośno przełknął ślinę.
— Gdyby nie, sierżancie — odparł — to miałbym piekielne kłopoty z tożsamością.
* * *
— Nie podoba mi się to, panie Buog! Wcale mi się nie podoba!
— Zamknij się i kieruj!
— Ale to nie jest droga, po której można szybko jeździć.
— Wszystko jedno! I tak nie widzisz, dokąd jedziemy.
Wóz pokonał zakręt na dwóch kołach. Zaczął padać śnieg — małe, wilgotne płatki, które topniały, gdy tylko dotknęły gruntu.
— Przecież jesteśmy już w górach! Obok jest przepaść! Spadniemy!
— Chcesz, żeby Chryzopraz nas dogonił?
— Hejta! Wio!
Buddy i Klif ściskali w ciemności burty rozkołysanego wozu.
— Ciągle jadą za nami? — krzyknął Buog.
— Nic nie widzę! — odpowiedział Klif. — Gdybyś zatrzymał wóz, może bym coś usłyszał!
— Tak, ale wtedy moglibyśmy to coś usłyszeć całkiem blisko!
— Hejta! Wio!
— Dobrze, więc może wyrzucimy pieniądze?
— Pięć tysięcy dolarów?!!
Buddy wyjrzał z wozu na zewnątrz. Ciemność posiadająca wyraźne cechy głębi i zdradzająca pewną sugestię parowu rozpoczynała się o kilka stóp od traktu.
Gitara pobrzękiwała delikatnie w rytm stukotu kół. Chwycił ją jedną ręką. To dziwne, ale nigdy naprawdę nie milkła. Nie dało się jej uciszyć, nawet przyciskając mocno struny obiema rękami; próbował.
Obok leżała harfa. Jej struny zachowywały absolutne milczenie.
— To bez sensu! — wrzasnął Buog z kozła. — Zwolnij! O mało co byśmy wypadli z trasy!
Asfalt ściągnął lejce. Po chwili wóz wyhamował do tempa marszu.
— Tak już lepiej…
Gitara jęknęła. Nuta była tak wysoka, że zakłuła w uszy niczym igła. Konie szarpnęły się przerażone i znowu pognały galopem. — Trzymaj je!
— Trzymam!
Buog obejrzał się, ściskając oparcie.
— Wyrzuć to coś!
Buddy mocniej chwycił gitarę i wstał. Zamachnął się, by cisnąć ją do wąwozu. Zawahał się.
— Wyrzuć ją!
Klif wstał i spróbował odebrać mu instrument.
— Nie!
Buddy zakręcił gitarą nad głową i uderzył trolla w podbródek. Klif poleciał do tyłu.
— Nie!
— Buog, zwolnij…
Читать дальше