Diamentowe zęby Klifa błysnęły w promieniach księżyca.
— Zdawało mi się — powiedział — żem chyba coś słyszał. Tak jakby brzęk uprzęży…
* * *
Niewidzialni żebracy opuścili park. Zapach Paskudnego Starego Rona został jeszcze chwilę, bo podobała mu się muzyka. A pan Szczota wciąż stał nieruchomo. — Mamy prawie dwadzieścia kiełbasek — poinformował Arnold Boczny.
Kaszel Kaszlaka Henry’ego miał w sobie kości. — Niech ich demoniszcze — rzekł Paskudny Stary Ron. — Mówiłem, żeby nie szpiegowali mnie promieniami!
Coś przemknęło po wydeptanej murawie w stronę pana Szczoty, wbiegło na jego szatę i obiema łapkami chwyciło kaptur.
Zabrzmiał głuchy stuk dwóch zderzających się czaszek.
Pan Szczota zatoczył się do tyłu.
PIP!
Pan Szczota zamrugał i nagle usiadł na trawie.
Żebracy przyglądali się, jak mała figurka podskakuje na kamieniach. Sami z natury niewidzialni, potrafili bez trudu zobaczyć rzeczy niewidoczne dla innych ludzi, czy też — w przypadku Paskudnego Starego Rona — dla żadnych znanych naturze oczu.
— To szczur — stwierdził Kaczkoman.
— Demoniszcze — mruknął Paskudny Stary Ron.
Szczur biegał w kółko na tylnych łapach i popiskiwał głośno. Pan Szczota znów zamrugał… i powstał Śmierć.
MUSZĘ IŚĆ, oznajmił.
PIP!
Śmierć odszedł kawałek, zatrzymał się i zawrócił. Kościstym palcem wskazał Kaczkomana.
DLACZEGO CHODZISZ WSZĘDZIE Z TĄ KACZKĄ?
— Jaką kaczką?
AHA. PRZEPRASZAM.
* * *
— Suchajcie, przecież to musi się udać. — Crash wymachiwał gorączkowo rękami. — Musi. Wszyscy wiedzą, że kiedy dostajesz swoją wielką szansę, bo wielka gwiazda zachoruje albo co, publiczność szaleje za tobą. Za każdym razem. Mam rację?
Jimbo, Noddy i Scum spojrzeli za kurtynę, na rozpętane tam pandemonium. Niepewnie pokiwali głowami.
Oczywiście, zawsze wszystko się świetnie układało, kiedy człowiek dostał już swoją wielką szansę…
— Możemy zagrać „Anarchię w Ankh-Morpork” — zaproponował Jimbo z pewnym powątpiewaniem.
— Jeszcze tego nie dopracowaliśmy — przypomniał Noddy.
— Tak, ale nie ma w tym nic nowego.
— Chyba moglibyśmy spróbować.
— Doskonale! — zawołał Crash. Wyzywająco uniósł gitarę. — Dokonamy tego! Dla seksu, prochów i muzyki wykrokowej!
Dostrzegł niedowierzające spojrzenia kolegów.
— Nie mówiłeś, że brałeś jakieś prochy — rzekł oskarżycielskim tonem Jimbo.
— Jeśli już o to chodzi — dodał Noddy — to nie przypominam sobie, żebyś kiedykolwiek…
— Jeden na trzy to całkiem nieźle — stwierdził Crash.
— Owszem, źle. To tylko trzydzieści trzy pro…
— Zamknij się!
* * *
Tłum tupał nogami i klaskał szyderczo.
Ridcully spojrzał wzdłuż swej laski. — Żył kiedyś taki błogosławiony święty Bobby — przypomniał sobie. — On chyba był wyjątkowo napuszonym osłem, jeśli się dobrze zastanowić.
— Słucham? — Myślak nie zrozumiał.
— Był osłem — wyjaśnił Ridcully. — Setki lat temu. Został biskupem Kościoła omniańskiego, bo nosił na grzbiecie jakiegoś ich świętego męża, o ile sobie przypominam. Musiał być solidnie napuszony. Wystarczy teraz znaleźć jego przodków… znaczy się tyłków. To potomkowie, prawda?
— Nie, nie, nie, nadrektorze — zaprotestował Myślak. — To tylko takie powiedzenie. Oznacza kogoś niemądrego, a dokładniej jego… no… siedzenie.
— Ciekawe, jak zgadniemy, który to kawałek — mruknął Ridcully. — Kreatury z Piekielnych Wymiarów mają nogi i inne rzeczy na całym ciele.
— Nie mam pojęcia, nadrektorze — przyznał ze znużeniem Myślak.
— No to lepiej skopiemy wszystko, na wszelki wypadek.
* * *
Śmierć dogonił szczura w pobliżu Mosiężnego Mostu. Nikt nie niepokoił Alberta. Ponieważ leżał w rynsztoku, stał się niemal tak niewidzialny jak Kaszlak Henry.
Śmierć podwinął rękaw. Jego dłoń przesuwała się przez tkaninę płaszcza Alberta, jakby to była mgła.
STARY DUREŃ ZAWSZE GO ZE SOBĄ ZABIERAŁ, mruczał do siebie. MYŚLAŁ, ŻE CO Z NIM ZROBIĘ?
Dłoń wysunęła się, trzymając odłamek wygiętego szkła. Połyskiwała w nim szczypta piasku.
TRZYDZIEŚCI CZTERY SEKUNDY, stwierdził Śmierć. Wręczył szkło szczurowi. POSZUKAJ CZEGOŚ, ŻEBY TO PRZESYPAĆ. TYLKO NIE UPUŚĆ.
Wyprostował się i rozejrzał po świecie.
Śmierć Szczurów pobiegł do Załatanego Bębna. Kiedy wrócił, towarzyszyło mu głośne „brzdęk, brzdęk, brzdęk” skaczącej po bruku pustej butelki po piwie. Wewnątrz orbitowały mgliście trzydzieści cztery sekundy piasku.
Śmierć postawił sługę na nogi. Czas dla Alberta nie płynął. Jego zegar biologiczny poruszał się na martwym biegu. Albert oczy miał zaszklone, zwisał z ramienia swego pana jak źle skrojony garnitur.
Śmierć wyrwał szczurowi butelkę i przechylił ją lekko. Popłynęła odrobina życia.
GDZIE JEST MOJA WNUCZKA? MUSISZ MI TO ZDRADZIĆ. INACZEJ NIE BĘDĘ WIEDZIAŁ.
Albert otworzył oczy.
— Ona chce ocalić chłopaka, panie — oznajmił. — Nie zna znaczenia słowa Obowiązek.
Śmierć ustawił butelkę prosto. Albert zamarł w pół zdania.
ALE MY ZNAMY, PRAWDA? — rzucił Śmierć z goryczą. TY I JA.
Skinął na Śmierć Szczurów.
PRZYPILNUJ GO, polecił.
Pstryknął palcami.
Nic się nie stało, jeśli nie liczyć stuknięcia kości.
EHM. TO DOŚĆ KRĘPUJĄCE. ONA DYSPONUJE CZĘŚCIĄ MOJEJ MOCY WYDAJE SIĘ, ŻE CHWILOWO JESTEM NIEZDOLNYDO… NO…
Śmierć Szczurów zapiszczał uprzejmie.
NIE. TY MASZ UWAŻAĆ NA ALBERTA. WIEM, DOKĄD ZMIERZAJĄ. HISTORIA LUBI ZATACZAĆ KRĘGI.
Śmierć spojrzał na wieże Niewidocznego Uniwersytetu wyrastające ponad dachy budynków.
ALE GDZIEŚ W TYM MIEŚCIE JEST WIERZCHOWIEC, KTÓREGO MOGĘ DOSIĄŚĆ.
* * *
— Czekaj, coś nadchodzi… — Ridcully spojrzał na scenę.
— Co to za jedni? Myślak popatrzył.
— Myślę, że to ludzie, nadrektorze.
Tłum przestał tupać swymi zbiorowymi nogami i obserwował nowo przybyłych w posępnym milczeniu, oznaczającym „lepiej, żeby byli dobrzy”.
Crash wystąpił naprzód z szerokim, obłąkanym, przyklejonym do twarzy uśmiechem.
— Niby tak, ale lada chwila mogą rozedrzeć się na połowy i wyjdą z nich upiorne kreatury — stwierdził Ridcully z nadzieją w głosie.
Crash mocniej chwycił gitarę i zagrał pierwszy akord.
— Coś podobnego! — zawołał Ridcully. — Słucham?
— To brzmiało dokładnie jak kot, który z zaszytym zadkiem wychodzi do toalety.
Myślak był wstrząśnięty.
— Nadrektorze, chyba nie chce pan powiedzieć, że próbował pan…
— Nie, ale tak by to brzmiało. Z pewnością. Właśnie tak. Tłum znieruchomiał wyczekująco, nie wiedząc, co myśleć o sytuacji.
— Witaj, Ankh-Morpork! — zawołał Crash.
Dał znak Scumowi, który przy drugiej próbie trafił w bębny.
I Inne Zespoły zaczął grać swój pierwszy i — jak się miało okazać — ostatni numer. A właściwie trzy ostatnie numery. Crash próbował „Anarchię w Ankh-Morpork”, Jimbo wpadł w panikę, gdyż nie widział siebie w lustrze, więc grał jedyną stronicę, jaką zapamiętał z książki Blerta Wheedowna, to znaczy indeks, a palce Noddy’ego zaplątały się w strunach.
Jeśli chodzi o Scuma, to jego zdaniem tytuły utworów przytrafiały się wyłącznie innym. Skupił się na rytmie. Dla większości ludzi nie jest to konieczne, ale dla Scuma nawet klaskanie w ręce było ćwiczeniem koncentracji. Dlatego grał we własnym niewielkim, trudnym świecie. Nawet nie zauważył, że publiczność wzbiera niczym nieświeża kolacja i falą uderza w scenę.
Читать дальше