* * *
Sierżant Colon i kapral Nobby pełnili wartę przy bramie Opak. Po przyjacielsku dzielili się papierosem i nasłuchiwali dalekiego szumu Darmowego Festiwalu.
— Brzmi to jak wielka impreza — ocenił sierżant Colon.
— Zgadza się, sierżancie.
— Brzmi jak poważne kłopoty.
— Mamy szczęście, że jesteśmy daleko.
Koń nadjechał, stukając kopytami. Jeździec z trudem utrzymywał się w siodle. Kiedy się zbliżył, rozpoznali wykrzywioną twarz G.S.P. Dibblera jadącego ze swobodą worka ziemniaków.
— Czy jakiś wóz przejeżdżał tędy niedawno? — zapytał.
— O który ci chodzi, Gardło? — upewnił się Colon.
— Jak to: o który?
— Bo były dwa. Jeden z parą trolli, a po nim drugi, z panem Clete’em. No wiesz, z Gildii Muzykantów…
— O, nie!
Dibbler ponaglił konia piętami i odjechał w mrok.
— Czemu się tak spieszy? — zdziwił się Nobby.
— Pewnie ktoś jest mu winien pensa — uznał sierżant, opierając się na halabardzie.
Zastukały kopyta następnego konia. Strażnicy przylgnęli do muru, kiedy cwałował przez bramę.
Był wielki i biały. Czarny płaszcz powiewał za jeźdźcem, podobnie jak włosy. Przemknęli i w podmuchu wiatru zniknęli na równinie.
Nobby spoglądał za nimi.
— To była ona — oświadczył.
— Kto?
— Susan Śmierć.
Światło w krysztale zamigotało i zgasło. — Poszła trzydniowa dawka magii. Już jej nie zobaczę — poskarżył się pierwszy prymus. — Warte było każdego thauma — stwierdził kierownik studiów nieokreślonych.
— Chociaż lepiej by było zobaczyć ich na żywo — uznał wykładowca run współczesnych. — Jest coś w tym, jak kapie na ciebie pot…
— Moim zdaniem skończyło się akurat w chwili, kiedy zaczynało być dobre — oświadczył kierownik studiów nieokreślonych. — Moim zdaniem…
Magowie zesztywnieli, gdyż w budynku rozległo się przerażające wycie. Było odrobinę zwierzęce, ale też roślinne, mineralne i ostre jak piła.
* * *
Po chwili odezwał się wykładowca run współczesnych:
— Oczywiście, prosty fakt, że usłyszeliśmy budzący dreszcz, ścinający krew w żyłach krzyk z rodzaju tych, które zamrażają sam szpik w kościach, nie oznacza jeszcze, że dzieje się coś niedobrego.
Magowie wyjrzeli na korytarz.
— Krzyk dochodził gdzieś z dołu — stwierdził kierownik studiów nieokreślonych, ruszając w kierunku schodów.
— To dlaczego idziesz na górę?
— Bo nie jestem durniem!
— Ale to może być jakaś straszna emanacja!
— Co ty powiesz? — Kierownik studiów nieokreślonych ciągle przyspieszał.
— Dobrze, rób, co chcesz. Wyżej jest piętro studentów.
— Ach. Eee…
Kierownik studiów nieokreślonych zszedł powoli, od czasu do czasu z lękiem spoglądając w górę.
— Posłuchaj, przecież nic nie może się tu dostać — uspokajał go pierwszy prymus. — To miejsce jest chronione przez potężne zaklęcia.
— Zgadza się — przyznał wykładowca run współczesnych.
— I jestem pewien, że wszyscy wzmacnialiśmy je okresowo, co jest przecież naszym obowiązkiem — dodał pierwszy prymus.
— Ehm… Tak. Tak, oczywiście — zapewnił wykładowca run współczesnych.
Dźwięk nadbiegł ponownie. Wśród ryku dał się słyszeć powolny, pulsujący rytm.
— Chyba biblioteka — stwierdził pierwszy prymus.
— Ktoś ostatnio widział bibliotekarza?
— Kiedy go spotykam, zawsze coś niesie. Nie myślicie chyba, że planuje coś okultystycznego?
— To przecież magiczny uniwersytet.
— Chodzi mi o coś bardziej okultystycznego.
— Trzymajmy się razem, dobrze?
— Jestem razem.
— Gdyż kiedy razem jesteśmy, cóż nas skrzywdzić zdoła? — No, na przykład 1) wielkie, ogromne…
— Przestań!
Dziekan uchylił drzwi biblioteki. Panowało tu ciepło i aksamitna cisza. Z rzadka tylko któraś z ksiąg zaszeleściła kartkami czy brzęknęła łańcuchem.
Srebrzyste lśnienie rozjaśniało schody do piwnicy. Dobiegały też stamtąd ciche „uuk”.
— Nie wydaje się bardzo rozzłoszczony — zauważył kwestor. Magowie na palcach zeszli po schodach. Trudno było nie zauważyć właściwych drzwi — wylewało się spod nich światło.
Magowie weszli do piwnicy. Wstrzymali oddech.
To stało na podwyższeniu na samym środku pomieszczenia, otoczone świecami.
To była prawdziwa muzyka wykrokowa.
* * *
Wysoka, mroczna sylwetka z poślizgiem pokonała zakręt, wpadając na plac Sator, po czym przebiegła przez bramę Niewidocznego Uniwersytetu. Widział ją jedynie Modo, krasnoludzi ogrodnik, kiedy radośnie popychał w mroku taczkę z nawozem. Miał za sobą dobry dzień. Zresztą większość dni jest dobra, jak mu podpowiadało życiowe doświadczenie.
Nie słyszał o Darmowym Festiwalu. Nie słyszał o muzyce wykrokowej. Modo nie słyszał zresztą o większości rzeczy, ponieważ nie słuchał. Lubił kompost. Zaraz po kompoście lubił róże, ponieważ to dla nich właśnie należy kompost kompostować.
Z natury był krasnoludem zadowolonym z życia, który z marszu radzi sobie ze wszystkimi dodatkowymi problemami ogrodnictwa w środowisku wysoce magicznym, takimi jak mszyce, mączliki i zaczajone potwory z mackami. Właściwe utrzymanie trawników okazywało się prawdziwym problemem, gdy próbowały po nich pełzać stwory z innych wymiarów.
Ktoś przebiegł po trawie i zniknął w drzwiach biblioteki.
Modo przyjrzał się śladom.
— Ojejej — powiedział.
* * *
Magowie z wolna zaczynali oddychać.
— O żeż… — szepnął wykładowca run współczesnych.
— Ale odjazd — stwierdził pierwszy prymus.
— To właśnie nazywam muzyką wykrokową. — Dziekan westchnął z zachwytem. Podszedł bliżej ze skupioną miną nędzarza w kopalni złota.
Światło świec migotało na czerni i srebrze. Jednego i drugiego było pod dostatkiem.
— O żeż… — powtórzył wykładowca run współczesnych niczym jakąś inkantację.
— Zaraz, czy to nie moje lusterko do wyrywania włosów z nosa? — zdziwił się kwestor. — To moje lusterko, jestem pewien…
Zauważyli, że chociaż to, co czarne, było rzeczywiście czarne, to srebrne nie do końca było srebrne. Składało się z rozmaitych lusterek, kawałków błyszczącej cyny i lamety oraz drutu, które bibliotekarz zdobył i potrafił nagiąć do właściwego kształtu.
— …poznaję tę srebrną ramkę… Skąd się wzięło na tym dwukołowym wózku? Dwa koła, jedno za drugim? To śmieszne. Przewróci się, nie ma wątpliwości. A gdzie się zaprzęga konia, jeśli wolno spytać?
Pierwszy prymus delikatnie klepnął go w ramię.
— Kwestorze, przyjacielska rada, od maga dla maga.
— Tak? O co chodzi?
— Myślę, że jeśli w tej chwili nie przestaniesz gadać, dziekan cię zamorduje.
Obiekt miał dwa koła zdjęte z niedużego wózka, ustawione jedno za drugim, a między nimi siodełko. Z przodu bibliotekarz umieścił rurę wygiętą w skomplikowany podwójny łuk, żeby osoba siedząca na siodełku mogła ją wygodnie chwycić.
Resztę tworzyły śmieci: kości, gałęzie, świecidełka. Nad przednim kołem tkwiła przywiązana końska czaszka, a zewsząd zwisały pióra i paciorki.
Owszem, były to śmieci, ale kiedy całość stała w ledwie rozświetlonym półmroku, miała w sobie pewną organiczną jakość — nie dokładnie życie, ale coś dynamicznego, niepokojącego, sprężonego i potężnego, co sprawiało, że dziekan aż wibrował z podniecenia. Emanowała czymś, co sugerowało, że samym swym istnieniem i wyglądem lamie co najmniej dziewięć praw i dwadzieścia trzy wskazówki.
Читать дальше