— Kto to gra, panie Dibbler.
— I ty.
— Słucham, panie Dibbler?
— Tylko że piszą się „ U”. — Dibbler uspokoił się trochę i sięgnął po cygaro. — Nie pytaj dlaczego. Odpowiednia nazwa dla muzykantów to na przykład Blondie i jego Weseli Trubadurzy. Dobrzy są?
— Nie wie pan, panie Dibbler?
— Czegoś takiego nie uważam za muzykę. Kiedy byłem dzieckiem, mieli jeszcze odpowiednią muzykę z prawdziwymi słowami… Już miesiąc zaszedł, psy się upiły” czy coś podobnego.
Asfalt raz jeszcze przyjrzał się U.
— Więc… czują rytm i można przy nich tańczyć, ale nie są bardzo dobrzy. Znaczy, ludzie zwyczajnie ich słuchają. A kiedy gra Grupa z Wykrokiem, nie tylko słuchają.
— Masz rację — zgodził się Dibbler.
Popatrzył na front sceny, gdzie między świecami stał rząd pułapek muzycznych.
— Lepiej idź do nich i powiedz, żeby się szykowali. Mam wrażenie, że tym tutaj kończą się pomysły.
* * *
— Ehm… Buddy?
Uniósł głowę znad gitary. Kilku innych muzyków stroiło swoje, on jednak odkrył, że nigdy nie musi tego robić. Zresztą i tak by nie mógł — kołki były nieruchome.
— O co chodzi?
— Eee… — odpowiedział Buog. Skinął w stronę Klifa, który z niepewnym uśmiechem wyjął zza pleców worek. — To jest… bo wiesz, pomyśleliśmy… w każdym razie widzieliśmy ją, rozumiesz, a ty mówiłeś, że nic się nie da zrobić, ale w tym mieście potrafią zrobić prawie wszystko, no to popytaliśmy trochę, a wiedzieliśmy, jakie to dla ciebie ważne, więc znaleźliśmy takiego jednego na ulicy Chytrych Rzemieślników, stwierdził, że może to zrobić, a Klif zapłacił swoim drugim zębem, więc tują masz, bo rzeczywiście, jak mówiłeś, dotarliśmy na szczyt muzycznego biznesu, i to tylko dzięki tobie, a że wiemy, jaka jest dla ciebie ważna, więc potraktuj to jako rodzaj prezentu dziękczynnego, no dalej, podaj mu ją…
Klif, który opuszczał rękę, w miarę jak wydłużało się zdanie Bu-oga, podał worek zdumionemu Buddy’emu.
Asfalt wysunął głowę zza zasłony.
— Chłopaki, na scenę! — zawołał. — Szybko!
Buddy odłożył gitarę. Otworzył worek i zaczął wyciągać lniane opakowanie wewnętrzne.
— Jest nastrojona i w ogóle — zapewnił Klif.
Harfa zabłysła w słońcu, kiedy opadły z niej skrawki tkaniny.
— Niezwykłe rzeczy tu robią z drewna i kleju — zapewnił Buog. — Mówiłeś, wiem, że w Llamedos nie ma już nikogo, kto by potrafił ją naprawić. Ale to jest Ankh-Morpork. Tutaj umiemy naprawiać prawie wszystko.
— Błagam! — zawołał Asfalt, znowu wysuwając głowę. — Pan Dibbler mówi, że musicie zaraz wystąpić, zanim zaczną rzucać przedmiotami!
— Nie znam się specjalnie na strunach — mówił dalej Buog. — Ale trocheja wypróbowałem. Brzmiała… całkiem ładnie.
— Ja… tego… nie wiem, co powiedzieć — szepnął Buddy. Skandowanie tłumu uderzało niczym młot.
— Wygrałem ją — odezwał się Buddy z głębi dalekiego, własnego świata — piosenką „Sioni Bod Da!”. Pracowałem nad nią przez całą zimę. Ona jest… o domu, rozumiecie. I odchodzeniu. O drzewach i różnych takich. Sędziowie byllli… bardzo zadowoliłem. Powiedziell-li, że za pięćdziesiąt llat może naprawdę zrozumiem muzykę.
Przytulił harfę do piersi.
* * *
Dibbler przeciskał się przez zbieraninę muzyków za sceną. W końcu znalazł Asfalta. — I co? — zapytał groźnie. — Gdzie oni są?
— Siedzą w kółko i rozmawiają, panie Dibbler.
— Posłuchaj tylko — rzekł Dibbler. — Słyszysz te tłumy? Oni chcą muzyki z wykrokiem. Jeśli jej nie dostaną, to… Lepiej, żeby dostali. Oczywiście, można w ten sposób budować napięcie, ale… Chcę ich natychmiast mieć na scenie!
* * *
Buddy przyjrzał się własnym palcom. Potem uniósł bladą twarz i popatrzył na stłoczone wokół inne grupy. — Ty… z gitarą — rzucił chrapliwie.
— Ja, proszę pana?
— Daj mija!
Każdy początkujący zespół z Ankh-Morpork żywił nabożny szacunek dla Grupy z Wykrokiem. Gitarzysta wręczył mu instrument z wyrazem twarzy człowieka, który przekazuje świętą relikwię, by została pobłogosławiona.
Buddy obejrzał ją. Była jednym z najlepszych dzieł Wheędowna.
Szarpnął strunę.
Dźwięk zabrzmiał tak, jak zabrzmiałby ołów, gdyby udało się z niego zrobić struny.
— Co jest, chłopaki? W czym problem? — zapytał Dibbler, podchodząc szybkim krokiem. — Sześć tysięcy uszu czeka tam, by wypełnić się muzyką, a wy ciągle tu siedzicie?
Buddy oddał gitarę właścicielowi i przesunął na pasie własną. Zagrał kilka akordów, które zdawały się iskrzyć w powietrzu.
— Ale na tym potrafię grać — stwierdził. — O tak.
— To świetnie — ucieszył się Dibbler. — Więc idź tam i graj.
— Niech jeszcze ktoś da mi gitarę!
Muzycy potykali się o siebie, by przekazać mu swoje instrumenty. Gorączkowo wypróbował kilka. Ich brzmienie nie było zwyczajnie głuche. Określenie „głuche” stanowiło w tym wypadku niezasłużony komplement.
* * *
Kontyngent Gildii Muzykantów zdołał zająć dla siebie teren w pobliżu sceny. Dokonali tego prostą metodą bardzo mocnego uderzania każdego, kto naruszył jego granice. Pan Clete spod zmarszczonych brwi obserwował scenę.
— Nie rozumiem — stwierdził. — Przecież to chłam. Stale to samo. Tylko hałas. Co oni w tym słyszą?
Satchmon już dwa razy musiał się powstrzymywać od wybijania nogą rytmu.
— Nie było jeszcze głównego zespołu — odpowiedział. — Eee… czy na pewno chce pan…?
— To nasze prawo — oznajmił Clete. Rozejrzał się wśród publiczności. — Widzę tam sprzedawcę hot dogów. Jeszcze ktoś ma ochotę na hot doga? Hot doga? — Przedstawiciele gildii skinęli głowami. — Hot doga? Dobrze. To razem będą trzy hot dogi…
Publiczność krzyknęła z radości i zaczęła klaskać — nie tak jak zwykle, gdy oklaski zaczynają się w jednym punkcie i rozbiegają coraz dalej. Tym razem wybuchły wszędzie jednocześnie, a wszystkie usta otworzyły się w tej samej chwili.
Klif wyszedł na scenę. Usiadł za swoimi kamieniami i rozpaczliwie spoglądał za kulisy.
Przywlókł się Buog, mrugając niepewnie w ostrym świetle.
I na tym się skończyło. Krasnolud odwrócił się i powiedział coś niesłyszalnego w ogólnym hałasie. Potem stanął zakłopotany. Oklaski i krzyki cichły z wolna.
Wszedł Buddy, zataczając się lekko, jakby ktoś go wepchnął.
Do tej pory pan Clete uważał, że tłum krzyczy. I zdał sobie sprawę, że był to zaledwie pomruk aprobaty w porównaniu z tym, co zaczęło się teraz.
Zaczęło się i trwało, a chłopak stał ze spuszczoną głową.
— Przecież on nic nie robi! — wrzasnął Clete wprost do ucha Satchmona. — Dlaczego oklaskują to, że nic nie robi?
— Nie mam pojęcia — odparł Satchmon.
Popatrzył na błyszczące od potu i… wygłodniałe twarze. Czuł się jak ateista, który trafił na Komunię Świętą.
Oklaski nie cichły. Stały się jeszcze głośniejsze, kiedy Buddy powoli uniósł ręce do gitary.
— On nic nie robi! — ryczał Clete.
— To nas załatwił, proszę pana — huknął Satchmon. — Jeśli nie gra, nie można mu zarzucić grania bez przynależności do gildii!
Buddy uniósł głowę.
Patrzył na publiczność w takim skupieniu, że Clete wyciągnął szyję, żeby zobaczyć, na co ten przeklęty chłopak się gapi.
To było… nic. Zajmowało kawałek miejsca tuż przed sceną. Wszędzie ludzie tłoczyli się blisko siebie, ale tam pozostał krąg nie-zdeptanej trawy. Zdawało się, że przyciąga uwagę Buddy’ego.
Читать дальше