* * *
Obok stajni przy Drodze Fedry stał stóg siana. Wybrzuszył się na moment i rozległy się stłumione przekleństwa.
Ułamek sekundy później wybuchł kaszel i zabrzmiało kolejne, o wiele lepsze przekleństwo wewnątrz silosu ziarna w pobliżu targu bydła.
Wkrótce potem eksplodowały w górę przegniłe deski podłogi w sklepie z żywnością przy Krótkiej. Przekleństwo było tak potężne, że odbiło się od worka mąki.
— Durny gryzoń! — huknął Albert, wydłubując z ucha ziarno.
PIP.
— Pewnie że tak. Myślisz, że jaki mam rozmiar?
Strzepnął z ubrania siano i mąkę, po czym zbliżył się do okna.
— Aha! — zawołał. — Ruszajmy zatem Pod Załatany Bęben.
W jego kieszeni piasek podjął swą nieprzerwaną podróż z przyszłości w przeszłość.
* * *
Hibiskus Dunelm postanowił na godzinkę zamknąć lokal. Procedura nie była trudna. Najpierw on i jego współpracownicy zbierali wszystkie nierozbite kubki i szklanki. Nie trwało to długo. Potem następowało rutynowe poszukiwanie broni o wartości handlowej, a później szybka kontrola kieszeni, których właściciele nie mogli zaprotestować, ponieważ byli pijani albo martwi, albo jedno i drugie naraz. Kolejno odsuwano meble, a wszystko pozostałe wymiatano przez tylne drzwi na szerokie, brązowe łono rzeki Ankh, gdzie leżało w stosach i tonęło z wolna.
Wreszcie Hibiskus zamknął i zaryglował drzwi frontowe… Nie chciały się domknąć. Spojrzał w dół. Ktoś wcisnął w nie nogę.
— Nieczynne — poinformował.
— Wcale nie.
Drzwi otworzyły się i do sali wszedł Albert.
— Widziałeś tę osobę? — zapytał, podtykając Hibiskusowi pod nos kartonowy prostokąt.
Było to poważne naruszenie etykiety. Praca Dunelma nie należała do takich, w których mówienie ludziom, że się widziało ludzi, zwiększa szansę przeżycia. Dunelm potrafił przez cały dzień serwować drinki i nikogo nie zobaczyć.
— Nigdy w życiu go nie widziałem — zapewnił odruchowo, nie patrząc nawet na kartę.
— Musisz mi pomóc — oświadczył Albert, — Inaczej stanie się coś strasznego.
— Wynocha!
Albert kopniakiem zamknął drzwi.
— Tylko nie mów, że cię nie ostrzegałem — rzekł.
Śmierć Szczurów na jego ramieniu podejrzliwie obwąchiwał powietrze.
W chwilę później Hibiskus przyciskał podbródek do blatu jednego ze stołów.
— Wiem, że tutaj przyszedł — oświadczył Albert, który nawet się nie zasapał. — Prędzej czy później każdy przychodzi. Przyjrzyj się jeszcze raz.
— To karta do caroca — stwierdził niewyraźnie Hibiskus. — To Śmierć!
— Zgadza się. Ten na białym koniu. Trudno go nie zauważyć. Tylko że tutaj wyglądał chyba inaczej.
— Czy dobrze zrozumiałem? — upewnił się oberżysta, rozpaczliwie usiłując się wyrwać z żelaznego uścisku. — Mam powiedzieć, czy widziałem kogoś, kto tak nie wygląda?
— Na pewno był dziwny. Dziwniejszy niż większość. — Albert zastanowił się. — I pewnie dużo pił, jak go znam. Zawsze to robi.
— Wie pan, jesteśmy w Ankh-Morpork…
— Nie bądź bezczelny, bo się rozgniewam.
— Znaczy, teraz się pan nie gniewa?
— Jestem tylko niecierpliwy. Jeśli masz ochotę, możemy spróbować gniewu.
— Był tu taki… ktoś… parę dni temu. Nie pamiętam dokładnie, jak wyglądał.
— Aha. To na pewno on.
— Wypił wszystko do sucha, skarżył się na grę w Barbarzyńskich Najeźdźców, padł w końcu, a potem…
— Co?
— Nie pamiętam. Pewnie go wyrzuciliśmy.
— Tylnymi drzwiami?
— Tak.
— Przecież tam jest tylko rzeka.
— Ale większość dochodzi do siebie, zanim utoną. PIP, wtrącił Śmierć Szczurów.
— Mówił coś? — spytał Albert, zbyt zajęty, by zwrócić na to uwagę.
— Zdaje się, że coś o pamiętaniu wszystkiego. Powiedział… że pijaństwo nie pozwala mu zapomnieć. Gadał stale o klamkach do drzwi i… włochatym świetle.
— Włochatym świetle? — Coś takiego.
I nagle ucisk na rękę Hibiskusa zelżał. Oberżysta odczekał jeszcze sekundę czy dwie, po czym ostrożnie odwrócił głowę. Za nim nie było nikogo. Hibiskus pochylił się wolno, by zajrzeć pod stoły.
* * *
Albert wyszedł w mrok przedświtu, pogrzebał w płaszczu i wyjął pudełko. Otworzył je i spojrzał na swój życiomierz, potem zamknął pokrywkę. — No dobrze — rzekł. — Co dalej?
PIP!
— Co?
I wtedy ktoś uderzył go w głowę.
Nie był to zabójczy cios. Timo Laziman z Gildii Złodziei wiedział, co się dzieje ze złodziejami, którzy zabijają ludzi: pojawia się Gildia Skrytobójców i przeprowadza z nimi krótką rozmowę. Bardzo krótką. Właściwie to mówią jedno słowo: „Zegnam”.
Timo chciał tylko powalić staruszka, żeby przeszukać mu kieszenie.
Nie oczekiwał dźwięku, z jakim ciało uderzyło o bruk. Przypominał brzęk tłuczonego szkła, ale o nieprzyjemnej barwie. Rozbrzmiewał w uszach Tima jeszcze długo po tym, kiedy powinien przestać.
Coś skoczyło z ciała i rzuciło mu się do twarzy. Dwa szkieletowe pazurki złapały go za uszy, a kościsty nos szarpnął się do przodu i uderzył go mocno w czoło. Timo wrzasnął i rzucił się do ucieczki.
Śmierć Szczurów spadł na ziemię i natychmiast podbiegł do Alberta. Poklepał go po twarzy, gorączkowo kopnął kilka razy, po czym zrozpaczony ugryzł w nos.
W końcu chwycił Alberta za kołnierz i spróbował wywlec go z rynsztoka, ale wtedy ostrzegawczo brzęknęło szkło.
Oczodoły skierowały się w stronę zamkniętych drzwi Załatanego Bębna. Nastroszyły się skostniałe wąsiki.
Po chwili Hibiskus uchylił drzwi, choćby po to, żeby przerwać to przeraźliwe stukanie.
— Mówiłem, że…
Coś przemknęło mu między nogami, przystając tylko na moment, żeby go ugryźć w kostkę. Z nosem przy ziemi pomknęło do tylnego wyjścia.
* * *
Nazwano go Rajd Parkiem nie z powodu organizowanych tu rajdów, ale dlatego że rajdem nazywano kiedyś (z pewną dozą złośliwości) miarę gruntu, który może zaorać jeden człowiek z zaprzęgiem trzech i pół wołu w deszczowy czwartek. Park zajmował dokładnie taką powierzchnię, a mieszkańcy Ankh-Morpork trzymali się tradycji, a czasem też innych rzeczy.
Rosły tu drzewa i trawa, było też jezioro z prawdziwymi rybami. Wskutek jednego z zawirowań historii rozwoju społeczeństw, Rajd Park stał się jednym z bezpieczniejszych miejsc w mieście. Rzadko kiedy kogoś tu napadano. Napastnicy, jak każdy, także potrzebowali spokojnego miejsca, żeby się poopalać. Park okazał się więc terenem neutralnym.
W tej chwili wypełniał się powoli, choć na razie nie było na co patrzeć — chyba że na robotników zbijających dużą drewnianą scenę nad jeziorkiem. Za nią otoczono teren workową tkaniną przybitą do słupków. Od czasu do czasu podekscytowani ludzie starali się wedrzeć do środka i byli wrzucani do wody przez trolle Chryzopraza.
Wśród przygotowujących się muzyków rzucała się w oczy grupa Crasha. Po części dlatego, że Crash zdjął koszulę, byjimbo mógł smarować mu rany jodyną.
— Myślałem, że żartujesz — burknął.
— Uprzedzałem przecież, że jest w twojej sypialni — przypomniał Scum.
— Jak w takim stanie mam grać na gitarze?
— Przecież i tak nie umiesz grać — wtrącił Noddy.
— Popatrz lepiej na moją rękę. No, popatrz tylko!
Popatrzyli. Po opatrzeniu ran matka Jimba wsadziła ją w rękawiczkę. Rany zresztą nie były głębokie, gdyż nawet głupi leopard nie będzie zbyt długo przebywał w pobliżu kogoś, kto chce mu zdjąć spodnie.
Читать дальше