Podbiegła do skraju przepaści. Wóz płonął na dnie. Oni się tam nie pojawią. Oni już tam są.
— Nie odwrócę tego! To nieuczciwe!
Uderzyła powietrze zaciśniętymi pięściami.
— Dziadku!!!
* * *
Błękitne płomyki migotały niepewnie na kamieniach w wyschniętym korycie.
Maleńka kość palca potoczyła się po skale, aż trafiła na inną, nieco większą kość.
Trzecia kość sturlala się z głazu i dołączyła do nich. W półmroku wśród kamieni rozległ się grzechot; garść białych plamek toczyła się, podskakując między skałami. Po chwili wśród nocy uniosła się dłoń z wyciągniętym ku niebu palcem wskazującym.
Potem zabrzmiały głośniejsze, bardziej głuche dźwięki, kiedy dłuższe, większe obiekty przewracały się z końca na koniec, coraz bliżej.
* * *
— Chciałam to poprawić! — wołała Susan. — Co komu z bycia Śmiercią, jeśli przez cały czas musi przestrzegać idiotycznych zasad?
SPROWADŹ ICH Z POWROTEM.
Susan obejrzała się. Kość stopy przeskoczyła po błocie i wsunęła się na miejsce pod czarną szatą.
Śmierć podszedł i wyrwał kosę z rąk Susan. Jednym płynnym ruchem wzniósł ją nad głową i uderzył w skałę. Ostrze rozpadło się na kawałki.
Schylił się i podniósł niewielki odłamek. Lśnił w jego palcach niby maleńka gwiazdka z błękitnego lodu.
TO NIE BYŁA PROŚBA.
Kiedy przemówiła muzyka, padający śnieg zatańczył.
Nie możesz mnie zabić.
Śmierć sięgnął pod szatę i wydobył gitarę. Kilka kawałków odła-mało się, ale nie miało to znaczenia; kształt instrumentu lśnił w powietrzu; jarzyły się struny.
Śmierć przyjął pozycję, dla osiągnięcia której Crash oddałby życie. Uniósł rękę. W dłoni roziskrzył się odprysk kosy. Gdyby światło mogło wydawać dźwięk, błysnąłby „ting!”.
„Chciał być największym muzykiem na świecie. Obowiązuje prawo. Przeznaczenie musi się wypełnić.”
Ten jeden raz Śmierć nie wyglądał, jakby się uśmiechał.
Opuścił dłoń na struny.
Nie zabrzmiał żaden dźwięk.
Zamiast tego nastąpił zanik dźwięku, koniec brzmienia, które Susan — teraz to sobie uświadomiła — słyszała od dawna. Bez przerwy. Całe życie. Dźwięk, jakiego się nie zauważa, dopóki nie ucichnie…
Struny trwały w bezruchu.
Istnieją miliony akordów. Istnieją miliony liczb. I wszyscy zapominają o tej, która jest zerem. Jednak bez zera liczby są tylko arytmetyką. Bez pustego akordu muzyka jest tylko hałasem.
Śmierć zagrał pusty akord.
Rytm zwolnił. I zaczął słabnąć. Wszechświat kręcił się nadal, cały, co do atomu. Ale wkrótce wirowanie się skończy, tancerze zaczną się rozglądać i zastanawiać, co robić dalej.
„Nie czas na to! Zagraj coś innego!”
NIE POTRAFIĘ.
Śmierć skinął na Buddy’ego.
ALE ON POTRAFI.
Rzucił chłopcu gitarę. Przeniknęła przez niego.
Susan podbiegła, chwyciła ją i podała Buddy’emu.
— Musisz ją wziąć! Musisz zagrać! Musisz na nowo zacząć muzykę! Gorączkowo szarpała struny. Buddy skrzywił się.
— Proszę! — wołała. — Nie odchodź! Muzyka jęczała jej w głowie.
Buddy zdołał jakoś chwycić gitarę, ale patrzył, jakby zobaczył ją pierwszy raz w życiu.
— Co się stanie, jeśli nie zagra? — spytał Buog.
— Wszyscy zginiecie w katastrofie!
A POTEM, dodał Śmierć, UMRZE MUZYKA. I TANIEC DOBIEGNIE KOŃCA. CAŁY TANIEC.
Widmowy krasnolud odchrząknął.
— Płacą nam za ten numer, tak? — upewnił się. DOSTANIECIE WSZECHŚWIAT.
— I darmowe piwo?
Buddy przycisnął do siebie gitarę. Spojrzał w oczy Susan.
Uniósł rękę i zagrał.
Pojedynczy akord zadźwięczał w wąwozie i powrócił echem pełnym niezwykłych harmonik.
DZIĘKUJĘ, powiedział Śmierć. Podszedł i odebrał gitarę.
Wykonał nagły wykrok i z rozmachu uderzył instrumentem o skałę. Struny rozdzieliły się i coś wyleciało spomiędzy nich w stronę śniegu i gwiazd.
Śmierć z satysfakcją popatrzył na odłamki.
TERAZ TO PRAWDZIWA MUZYKA Z WYKROKIEM.
Pstryknął palcami.
* * *
Księżyc wstał nad Ankh-Morpork.
Park był pusty. Srebrzyste światło sączyło się na szczątki sceny, na błoto i niedojedzone kiełbaski wyznaczające teren, gdzie stała publiczność. Tu i tam połyskiwało na strzaskanych pułapkach dźwiękowych.
Po chwili kawał błota usiadł i wypluł z siebie więcej błota.
— Crash! Jimbo! Scum! — zawołał.
— To ty, Noddy? — odpowiedział mu smętny kształt zwisający z jednej z nielicznych ocalałych podpór sceny.
Błoto wydłubało jeszcze trochę błota z uszu.
— To ja. Gdzie Scum?
— Chyba wrzucili go do jeziora.
— Crash żyje?
Spod stosu odłamków odpowiedział mu cichy jęk.
— Szkoda — mruknął z żalem Noddy.
Jakaś postać wynurzyła się z ciemności. Chlupała. Crash na wpół wyczołgał się, na wpół spadł z gruzów.
— Muficie szyznać — wybełkotał, ponieważ na którymś etapie występu gitara trafiła go w zęby — że to fyła rrafwzifa mufyka wykrokowa…
— Niech będzie. — Jimbo zsunął się z belki. — Ale następnym razem ja dziękuję. Spróbuję raczej seksu i prochów.
— Tata powiedział, że mnie zabije, jeśli spróbuję prochów — oświadczył Noddy.
— Bo twój mózg na prochach… — zaczął Jimbo.
— Nie, to twój mózg, Scum. Na tej bryle, o tam.
— O rany… Dzięki.
— Z prochów najbardziej przydałyby mi się teraz jakieś przeciwbólowe — stwierdził Jimbo.
Trochę bliżej jeziorka stos workowej tkaniny zsunął się na bok.
— Nadrektorze…
— Tak, panie Stibbons?
— Chyba ktoś nadepnął mi na kapelusz. — Co z tego?
— Wciąż mam go na głowie.
Ridcully usiadł, rozprostowując obolałe kości.
— Chodźmy, chłopcze — powiedział. — Wracamy do domu. Nie jestem pewien, czy aż tak interesuje mnie muzyka. To świat hertzów.
* * *
Powóz dudnił na krętej górskiej drodze. Pan Clete stał na koźle i batem popędzał konie.
Satchmon podniósł się niepewnie. Krawędź przepaści była tak blisko, że mógł spojrzeć prosto w ciemność.
— Mam już tego serdecznie dosyć i po uszy! — krzyknął i spróbował chwycić bat.
— Przestań! Bo nigdy ich nie dogonimy! — wrzasnął Clete.
— Co z tego? Komu to przeszkadza? Podobała mi się ich muzyka! Clete odwrócił się. Jego twarz była straszna.
— Zdrajca!
Satchmon, trafiony drzewcem bata w żołądek, zatoczył się do tyłu, chwycił burtę powozu i wypadł.
Wyciągniętą ręką złapał w ciemności coś, co wydawało się cienką gałązką. Kołysał się rozpaczliwie nad urwiskiem, aż butami znalazł oparcie na skale, a drugą ręką pochwycił słupek ogrodzenia.
Zdążył jeszcze zobaczyć, jak powóz mknie naprzód — w przeciwieństwie do drogi, która skręcała ostro.
Satchmon zacisnął powieki i trzymał je zamknięte, dopóki nie ucichły ostatnie krzyki, trzaski i huki. Kiedy otworzył oczy, zauważył jeszcze toczące się wąwozem płonące koło.
— Niech to licho — powiedział. — Miałem szczęście, że trafiłem na tę… to… coś…
Uniósł wzrok wyżej. I wyżej.
RZECZYWIŚCIE. SZCZĘŚLIWY TRAF.
* * *
Pan Clete usiadł wśród szczątków powozu. Płonęły. Miałem szczęście, powiedział sobie, że przeżyłem ten upadek. Postać w czarnej szacie przeszła przez ogień. Pan Clete przyjrzał się jej. Nigdy nie wierzył w takie rzeczy. Nigdy w ogóle w nic nie wierzył. Ale gdyby wierzył, to chyba raczej w kogoś…, większego.
Читать дальше