Nie wyglądało na to, żeby pan Hopkinson miał wielu zwiedzających. Kurz zalegał podłogę, kurz leżał na gablotach, gruba warstwa kurzu pokrywała eksponaty. Większość z nich miała typowy kształt krowiego placka — echo ich smaku — ale były też bułki i bułeczki używane w walce wręcz, śmiertelnie groźne grzanki do rzutów oraz wielka, zakurzona kolekcja innych kształtów, wymyślonych przez rasę, która do bitew jedzeniem podchodziła w sposób poważny, a przede wszystkim ostateczny.
— Co chcemy zobaczyć? — spytała Angua.
Pociągnęła nosem. W powietrzu unosił się paskudnie znajomy zapaszek.
— To… przygotuj się… to chleb bojowy B’hriana Krwawego Topora! — odparł Marchewa, szperając w biurku przy wejściu.
— Bochenek chleba? Sprowadziłeś mnie tutaj, żeby pokazać bochenek chleba?
Raz jeszcze pociągnęła nosem. Tak. Krew. Świeża krew.
— Tak jest. Tutejsze muzeum wypożyczyło go tylko na kilka tygodni. To ten sam chleb, którego używał osobiście w bitwie w Dolinie Koom, i zabił nim pięćdziesiąt siedem trolli, chociaż… — z głosu Marchewy zniknął entuzjazm, a pojawił się ton społecznej odpowiedzialności — …było to bardzo dawno temu i nie powinniśmy pozwalać, żeby zdarzenia historyczne przysłaniały nam rzeczywistość wieloetnicznego społeczeństwa żyjącego w Wieku Nietoperza.
Usłyszał zgrzyt uchylanych drzwi.
A potem:
— Ten chleb… — odezwała się niewyraźnie Angua. — Czarny, tak? I sporo większy od normalnego bochenka?
— Tak, zgadza się — potwierdził Marchewa.
— A pan Hopkinson… Niski? Z małą spiczastą bródką?
— To właśnie on.
— I ze strzaskaną czaszką?
— Co?
— Myślę, że powinieneś sam zobaczyć — odparła Angua, wycofując się.
Smok Herbowy Królewski siedział samotny, otoczony świecami.
Więc to był komendant sir Samuel Vimes, myślał. Głupi człowieczek. Najwyraźniej nie potrafi pokonać własnych uprzedzeń. I pomyśleć, że dzisiaj tacy właśnie sięgają po najwyższe stanowiska. Jednakże tacy ludzie bywają czasem przydatni, zapewne dlatego właśnie Vetinari go mianował. Głupi ludzie często zdolni są do rzeczy, których mądrzy nie ośmielają się nawet rozważać…
Westchnął i przysunął sobie inny tom. Nie był większy ani grubszy od wielu innych stojących na półkach w pracowni. Fakt ten mógłby zadziwić każdego, kto znał jego zawartość.
Smok był dumny z tej księgi. Stanowiła dzieło dość niezwykłe, ale zaskoczyło go — a raczej zaskoczyłoby, gdyby cokolwiek mogło Smoka zaskoczyć przez ostatnie mniej więcej sto lat — z jaką łatwością ustalił niektóre fragmenty. Teraz nie musiał nawet czytać treści. Znał ją na pamięć. Drzewa genealogiczne zostały starannie zasadzone, słowa spisane na kartach, a on musiał tylko podawać rytm.
Na pierwszej stronie widniał tytuł „Pochodzenie króla Marchewy I, z łaski bogów władcy Ankh-Morpork”. Długie, splątane drzewo genealogiczne zajmowało następne kilkanaście stron, aż docierało do „Poślubił …”. Słowa były wpisane ołówkiem.
— Delfina Angua von Überwald — odczytał głośno Smok. — Ojciec… i, ah-ha, sire… baron Guye von Überwald, znany także jako Srebrny Ogon; matka, Mme Serafine Soxe-Bloonberg, znana także jako Żółty Kieł, z Genoi…
Ta część to prawdziwe osiągnięcie. Spodziewał się, że jego agenci natrafią na spore trudności w badaniu wilczych gałęzi linii przodków Angui, ale okazało się, że górskie wilki także interesują się tymi sprawami. Przodkowie Angui niewątpliwie należeli do przywódców stada.
Smok Herbowy Królewski uśmiechnął się. Jeśli o niego chodziło, gatunek miał drugorzędne znaczenie. Najważniejszy był odpowiedni rodowód.
Odsunął księgę. Jedną z zalet życia o wiele dłuższego niż przeciętne było to, że widział, jak krucha jest przyszłość. Ludzie mówią „pokój za naszych dni” albo „imperium, które przetrwa tysiąc lat”, a niecałą połowę życia później nikt już nawet nie pamięta, kim byli, nie mówiąc już o tym, co powiedzieli ani gdzie motłoch zakopał ich prochy. Historię zmieniały drobiazgi. Często wystarczało kilka pociągnięć pióra.
Przysunął sobie inny tom. Słowa na stronie tytułowej głosiły: „Pochodzenie króla…” hm… jakie wybierze sobie imię? To przynajmniej nie dawało się przewidzieć. Zresztą…
Smok wziął ołówek i wpisał: Nobbsa.
Uśmiechnął się w rozjaśnionym świecami półmroku.
Ludzie wciąż mówili o prawdziwym królu Ankh-Morpork, ale historia nauczała okrutnej lekcji. Mówiła — często słowami pisanymi krwią — że prawdziwy król to ten, który zostanie koronowany.
Książki wypełniały także ten pokój. Takie było pierwsze wrażenie — wilgotnej, przytłaczającej książkowości.
Martwy ojciec Tubelcek leżał rozciągnięty na stosie rozsypanych książek. Nie żył z całą pewnością. Nikt, kto wylał z siebie tyle krwi, nie mógł pozostać przy życiu. Albo przeżyć przez dłuższy czas z głową jak wypompowana piłka.
Ktoś musiał go uderzyć młotem.
— Ta starsza pani wybiegła z krzykiem — wyjaśnił funkcjonariusz Wizytuj, salutując. — Więc wszedłem tutaj i tak to wyglądało.
— Dokładnie tak, funkcjonariuszu Wizytuj?
— Tak, sir. I nazywam się Wizytuj Niewiernych z Wyjaśniającymi Broszurami, sir.
— Co to za starsza pani?
— Mówi, że nazywa się Kanacki, sir. Mówi, że zawsze przynosi mu posiłki. Mówi, że się nim zajmuje.
— Zajmuje?
— No wie pan, sir. Sprząta i pierze.
Rzeczywiście, na podłodze leżała taca, rozbity talerz i trochę rozlanej owsianki. Starsza pani, która zajmowała się kapłanem, doznała szoku, kiedy odkryła, że ktoś zajął się nim wcześniej.
— Dotykała go?
— Mówi, że nie, sir.
Co oznaczało, że stary kapłan osiągnął najporządniejszy zgon, jaki Vimes w życiu oglądał. Ręce miał skrzyżowane na piersi. Oczy zamknięte.
I coś tkwiło mu w ustach. Przypominało zrolowany kawałek papieru. Nadawało to zwłokom niepokojąco raźny wygląd, jakby kapłan postanowił po śmierci wypalić ostatniego papierosa.
Vimes ostrożnie wyjął i rozprostował zwitek. Pokrywały go starannie nakreślone, ale nieznajome symbole. Szczególnie interesującymi czynił je fakt, że autor najwyraźniej skorzystał z jedynej cieczy, dostępnej tu w dużych ilościach.
— Pisane krwią — stwierdził Vimes. — Czy ktokolwiek rozumie, co tu jest napisane?
— Tak jest, sir!
Vimes przewrócił oczami.
— Tak, funkcjonariuszu Wizytuj?
— Wizytuj Niewiernych z Wyjaśniającymi Broszurami, sir — poprawił funkcjonariusz Wizytuj urażony.
— Niewiernych z Wyjaśniającymi Broszurami [7] Funkcjonariusz Wizytuj pochodził z Omni, w którym to kraju tradycyjne podejście do ewangelizacji polegało na wysyłaniu niewierzących na tortury i śmierć. W ostatnich czasach wszystko stało się bardziej cywilizowane, ale Omnianie wciąż żywili niespożytą, niestrudzoną potrzebę głoszenia Słowa. Zmienili jedynie naturę stosowanej broni. Funkcjonariusz Wizytuj całe dnie spędzał ze swym współwyznawcą, Powal Niedowiarka Chytrymi Argumentami, dzwoniąc do drzwi i sprawiając, że w całym mieście ludzie chowali się za meblami.
, właśnie chciałem to powiedzieć, funkcjonariuszu — zapewnił Vimes. — Słucham.
— To starożytny alfabet klatchiański — wyjaśnił funkcjonariusz Wizytuj. — Używali go Cenotyni, jedno z pustynnych plemion. Mieli złożony, ale zasadniczo błędny system…
— Tak, tak, tak — przerwał mu Vimes, który potrafił rozpoznać werbalną stopę gotową do wciśnięcia się w słuchowe drzwi. — Ale czy wiecie, co to znaczy?
Читать дальше