— Mogę się dowiedzieć, sir.
— To dobrze.
— A przy okazji, zdołał pan może przypadkiem rzucić okiem na te ulotki, które dałem panu wczoraj, sir?
— Miałem mnóstwo pracy — odparł bez zastanowienia Vimes.
— Proszę się nie martwić, sir — rzekł Wizytuj z bladym uśmiechem człowieka, który mimo wszelkich przeciwności czyni dobro. — Kiedy znajdzie pan wolną chwilę…
Pozrzucane z półek stare księgi rozsypały swe stronice po całym pokoju. Na wielu z nich widać było plamy krwi.
— Niektóre wyglądają na religijne — zauważył Vimes. — Może coś w nich znajdziecie. — Odwrócił się. — Detrytus, rozejrzyjcie się, dobrze?
Detrytus przerwał pracowite kreślenie kredą konturu ciała.
— Ta-jest, sir. Za czym, sir?
— Za wszystkim, co znajdziecie.
— Się robi, sir.
Vimes pochylił się, stękając, i dźgnął palcem szarą plamę na podłodze.
— Glina — stwierdził.
— Leży czasem na podłogach — odpowiedział Detrytus, chcąc pomóc.
— Tyle że ta tutaj jest prawie biała. Miasto stoi na czarnym ile.
— Aha — ucieszył się sierżant Detrytus. — Ślad.
— Oczywiście, może to być zwykły brud.
Było jeszcze coś. Ktoś starał się posprzątać książki. Kilkadziesiąt z nich ułożył w równy, wysoki stos, szerokości jednej książki, największe u dołu, z geometryczną precyzją wyrównując boki.
— To coś, czego nie rozumiem — przyznał Vimes. — Jest walka. Ktoś brutalnie atakuje staruszka. Potem ktoś, może on sam, konając, a może zabójca, pisze coś krwią tego biedaka. Papier zwija w rulonik i wtyka mu do ust jak lizaka. Potem staruszek umiera, a ktoś zamyka mu oczy, układa ciało, układa równo te książki i… i co robi? Wychodzi po prostu na ten wrzący tygiel, jakim jest Ankh-Morpork?
Szczere oblicze sierżanta Detrytusa zmarszczyło się od wysiłku myślenia.
— Może… może… może jest odcisk stopy za oknem, sir. To taki ślad, co zawsze warto go poszukać.
Vimes westchnął. Detrytus, mimo IQ rzędu temperatury pokojowej, był dobrym gliną i idealnym sierżantem. Dysponował tą szczególną odmianą głupoty, którą trudno jest oszukać. Ale jedyną rzeczą trudniejszą od zmuszenia go, by zrozumiał jakąś ideę, było skłonienie go, by z niej zrezygnował [8] Detrytus spisywał się szczególnie dobrze, kiedy przychodziło do zadawania pytań. Miał trzy podstawowe: bezpośrednie („Czy ty to zrobiłeś?”), uporczywe (Jesteś pewien, że nie ty to zrobiłeś?”) i podchwytliwe („To przecież ty zrobiłeś, prawda?”). Nie były to najchytrzejsze pytania z możliwych, ale talent Detrytusa polegał na tym, że zadawał je cierpliwie, często przez długie godziny, dopóki nie uzyskał właściwej odpowiedzi. Zwykle brzmiała ona mniej więcej „Tak! Tak! Zrobiłem to! Ja to zrobiłem! A teraz powiedz, proszę, co takiego zrobiłem”.
.
— Detrytus — odezwał się komendant tak łagodnie, jak tylko potrafił. — Za oknem jest trzydzieści stóp pustki, aż do rzeki. Nie będzie żadnych… — Przerwał. W końcu to była Ankh. — Wszelkie odciski stóp i tak już są zalane — poprawił się. — Prawie na pewno.
Wyjrzał jednak, na wszelki wypadek. W dole bulgotała i cmokała rzeka. Nawet na jej słynnej powierzchniowej skorupie nie było żadnych śladów. Ale znalazł następną plamę ziemi na parapecie.
Zdrapał trochę i powąchał.
— Wygląda na taką samą białą glinę — stwierdził.
Nie przypominał sobie żadnej białej gliny na obszarze miasta. A za murami, aż do Ramtopów, leżał gęsty czarny ił. Idący po nim człowiek stawał się o dwa cale wyższy, zanim dotarł na drugi koniec pola.
— Biała glina — mruknął. — Gdzie, u demona, jest tu w pobliżu kraina białej gliny?
— To zagadka — stwierdził Detrytus.
Vimes uśmiechnął się ponuro. Rzeczywiście, zagadka. Nie lubił zagadek. Zagadki miały skłonność do pogłębiania się, jeśli nie zostały szybko rozwiązane. Zagadki się mnożyły.
Zwykłe morderstwa zdarzały się przez cały czas. I zazwyczaj nawet Detrytus potrafił wykryć sprawcę. Kiedy wzburzona kobieta stała nad leżącym mężem, trzymając w ręku zgięty pod kątem prostym pogrzebacz i krzycząc: „Nie powinien mówić takich rzeczy o naszym Neville’u!”, naprawdę niewiele można było zrobić, żeby przeciągnąć śledztwo poza najbliższą przerwę na kawę. A kiedy różni ludzie lub ich fragmenty wisieli lub byli poprzybijani do rozmaitych elementów wyposażenia Załatanego Bębna, a pozostała klientela w całości wyglądała niewinnie, strażnik nie potrzebował nawet detrytyjskiej inteligencji, by odkryć, co się zdarzyło.
Komendant Vimes spojrzał na ciało ojca Tubelceka. Zadziwiające, że tak mocno krwawił, z tymi swoimi ramionami jak u czyściciela rur i klatką piersiową podobną do stojaka na grzanki. Z całą pewnością nie byłby w stanie podjąć walki.
Vimes pochylił się i ostrożnie uniósł powiekę denata. Jasnobłękitne oko z czarnym środkiem spojrzało na niego z miejsca, gdzie stary kapłan obecnie przebywał.
Religijny starzec, mieszkający w dwóch małych pokoikach, który — sądząc po zapachu — rzadko wychodził z domu. Komu mógłby zagrażać…?
Funkcjonariusz Wizytuj wsunął głowę przez drzwi.
— Na dole czeka krasnolud bez brwi i z kręconą brodą. Mówi, że kazał mu pan przyjść, sir. I grupa obywateli twierdzi, że ojciec Tubelcek jest ich kapłanem i chcą go pogrzebać należycie.
— Aha, to na pewno Tyłeczek. Przyślij go tutaj. — Vimes wyprostował się. — Reszcie powiedz, że muszą jeszcze zaczekać.
Tyłeczek wspiął się po schodach, rzucił okiem na miejsce zbrodni i zdołał dopaść okna, nim zwymiotował.
— Już lepiej? — spytał po chwili Vimes.
— Eee… tak. Mam nadzieję.
— W takim razie zostawiam cię z tym wszystkim.
— Eee… ale co właściwie mam zrobić? — zapytał Tyłeczek, jednak Vimes był już w połowie schodów.
Angua warknęła. Był to sygnał dla Marchewy, że może już otworzyć oczy.
Kobiety, jak wyjaśnił kiedyś Marchewie Colon, kiedy uznał, że chłopak potrzebuje rady, zachowują się niekiedy dziwacznie w kwestii drobiazgów. Czasami nie chcą być oglądane bez makijażu albo upierają się, żeby kupować mniejsze walizki niż mężczyźni, chociaż zawsze zabierają więcej ubrań. W tym konkretnym przypadku Angua nie lubiła, gdy ktoś widział ją en route od ludzkiej do wilczej formy albo odwrotnie. Miała uraz na tym punkcie, jak twierdziła. Marchewa mógł na nią patrzeć w obu kształtach, ale nie w rozmaitych pośrednich, jakie przyjmowała po drodze — z obawy, że potem już nigdy nie zechce jej oglądać.
Świat widziany oczami wilka był inny.
Przede wszystkim był czarno-biały. A przynajmniej monochromatyczna była ta mała jego część, którą Angua — jako człowiek — określała „wizją”. Ale kto by się tym przejmował, skoro wzrok musiał zająć miejsce z tyłu, a prowadził węch: śmiał się, wystawiał rękę przez okno i wykonywał nieprzyzwoite gesty w kierunku pozostałych zmysłów. Później zawsze pamiętała zapachy jako kolory i dźwięki. Krew była głębokim brązem i dźwięcznym basem, suchy chleb to zaskakująco brzęczący jaskrawy błękit, a każdy człowiek stawał się czterowymiarową kalejdoskopową symfonią. Nosowe widzenie oznaczało bowiem spojrzenie przez czas, nie tylko przestrzeń: człowiek mógł stać nieruchomo przez minutę, ale godzinę później — dla nosa — wciąż był w tym miejscu, a jego zapachy ledwie zaczynały słabnąć.
Z nosem przy ziemi przebiegła przez pomieszczenia Muzeum Chleba Krasnoludów. Na chwilę wyszła na ulicę i tam też sprawdziła.
Читать дальше