— Nobbs! — zawołał Vimes, kiedy padło ostatnie słowo. — O to mi chodziło! Powiedziałeś „Nobbs”! Poprzednio, kiedy mówiłeś o starych rodach!
— Ah-ha. Co? A rzeczywiście. Tak. Wspaniała, starożytna rodzina. Teraz, niestety, w stanie upadku.
— Nie chodzi chyba o kaprala Nobbsa? — pytał Vimes z rosnącą grozą.
Stuknęła otwierana księga. W pomarańczowym blasku Vimes niewyraźnie zobaczył odwrócone rysunki tarcz i rozłożyste, nieprzycinane drzewo genealogiczne.
— Coś podobnego… Byłbyż to C. W. St J. Nobbs?
— Eee… No tak… Tak.
— Syn Sconnera Nobbsa i pewnej damy, określanej tu jako Maisie z ulicy Wiązów?
— Prawdopodobnie.
— Wnuk Slope’a Nobbsa?
— Brzmi to mniej więcej odpowiednio.
— Który był synem z nieprawego łoża Edwarda St Johna de Nobbes, hrabiego Ankh, oraz, ah-ha, pokojówki nieznanego pochodzenia?
— Na bogów!
— Hrabia zmarł bezpotomnie, jedynie z owego związku rezultatem był Slope. Nie udało nam się odnaleźć jego następcy… w każdym razie aż do tej chwili.
— Na bogów!
— Czy zna pan tego dżentelmena?
Vimes ze zdumieniem analizował w myślach poważne, pozytywne w wydźwięku zdanie dotyczące kaprala Nobbsa i zawierające słowo „dżentelmen”.
— No… tak.
— Czy posiada majątek?
— Tylko cudzy.
— No cóż, ah-ha, proszę go poinformować. Nie wiążą się z tym żadne posiadłości ani pieniądze, ale tytuł nadal istnieje.
— Przepraszam… Chcę się tylko upewnić, że dobrze zrozumiałem. Kapral Nobbs… mój kapral Nobbs… jest hrabią Ankh?
— Będzie nam musiał przedstawić wiarygodny dowód swego pochodzenia, ale tak, wydaje się, że tak.
Vimes zamyślił się głęboko. Do tej pory kapral Nobbs miewał problemy z dostarczeniem wiarygodnego dowodu swojej przynależności gatunkowej.
— Na bogów! I przypuszczam, że on ma swój herb?
— Owszem, wyjątkowo wspaniały.
— Och!
Vimes nawet nie chciał herbu. Jeszcze godzinę temu chętnie uniknąłby tego spotkania, jak to już tyle razy czynił wcześniej. Ale…
— Nobby? — powiedział. — Na bogów!
— No, no… Było to bardzo udane spotkanie — stwierdził Smok Herbowy Królewski. — Bardzo lubię, kiedy nasze zapisy są aktualne. Ah-ha. A przy okazji, jak sobie radzi młody kapitan Marchewa? Słyszałem, że jego dama jest wilkołakiem. Ah-ha.
— Doprawdy… — mruknął Vimes.
— Ah-ha. — Smok wykonał w mroku gest, który mógł być konspiracyjnym stuknięciem palca w boczną część nosa. — My tutaj wiemy o takich sprawach.
— Kapitan Marchewa radzi sobie doskonale — oświadczył Vimes tonem możliwie lodowatym. — Kapitan Marchewa zawsze radzi sobie doskonale.
Wychodząc, trzasnął drzwiami, aż zafalowały płomyki świec.
Funkcjonariusz Angua wyszła z zaułka, poprawiając pas.
— Moim zdaniem bardzo dobrze to rozegraliśmy — oświadczył Marchewa. — I bardzo nam to pomoże w zdobywaniu szacunku wśród społeczeństwa.
— Tfu! Rękaw tego człowieka… — Angua wytarła usta. — Wątpię, czy zna choćby znaczenie słowa „pralnia”.
Odruchowo weszli w rytm — oszczędzający energię policyjny chód, w którym wahadłowy ruch nogi wykorzystywany jest, by posuwać idącego naprzód przy minimalnym wysiłku. Chodzenie jest ważne, mawiał Vimes, a ponieważ Vimes tak mówił, Marchewa w to wierzył. Chodzenie i rozmawianie. Wystarczy chodzić dostatecznie długo i rozmawiać z dostatecznie dużą liczbą ludzi, a wcześniej czy później uzyska się odpowiedź.
Szacunek społeczeństwa, myślała Angua. Tak, to wyrażenie Marchewy. Właściwie to wyrażenie Vimesa, chociaż sir Samuel zwykle spluwał po wymówieniu tych słów. Ale Marchewa w nie wierzył. To on zasugerował Patrycjuszowi, by zatwardziałym przestępcom dać szansę pracy „dla dobra społeczeństwa” przy odnawianiu domów osób starszych. Wprowadziło to dodatkowy element grozy do zwykłych lęków starości, a wobec poziomu przestępczości w Ankh-Morpork spowodowało, że przynajmniej jednej staruszce w ciągu sześciu miesięcy tyle razy wytapetowano pokój, iż teraz mogła do niego wchodzić tylko bokiem [6] Komendant Vimes za to był zdania, że przestępcy zasługują na gwałtowny i ostry wstrząs. Wszystko zależy od tego, jak mocno da się ich przywiązać do piorunochronu.
.
— Odkryłem coś bardzo ciekawego, co na pewno z zaciekawieniem obejrzysz — odezwał się po chwili Marchewa.
— To ciekawe — odparła Angua.
— Ale nic ci nie powiem, bo chcę, żeby to była niespodzianka.
— Aha. Dobrze.
Angua przez chwilę szła w milczeniu. Wreszcie odezwała się znowu.
— Zastanawiam się, czy będzie to tak zaskakujące, jak ta kolekcja próbek skał, którą mi pokazałeś w zeszłym tygodniu.
— Niezła była, prawda? — odparł z entuzjazmem Marchewa. — Tyle razy przechodziłem tą ulicą i nawet nie podejrzewałem, że jest tam muzeum minerałów! Wszystkie te krzemiany…
— Zadziwiające. Można by oczekiwać, że ludzie będą się ustawiać w kolejkach, żeby je obejrzeć.
— Owszem. Nie mam pojęcia, czemu tego nie robią.
Angua musiała samej sobie przypomnieć, że Marchewa nie ma w duszy nawet śladowych ilości ironii. Powiedziała sobie, że to przecież nie jego wina — został wychowany przez krasnoludy w jakiejś kopalni i naprawdę uważał, że kawałki skał są interesujące. Tydzień wcześniej odwiedzili odlewnię żelaza. To też było interesujące.
A jednak… jednak… nie mogła Marchewy nie lubić. Nawet ludzie, których aresztował, go lubili. Nawet starsze panie, żyjące wśród stałego zapachu świeżej farby, go lubiły. Ona też go lubiła. Bardzo.
Dlatego tym trudniej przyjdzie jej go porzucić.
Była wilkołakiem. Tyle. Człowiek albo przez całe życie stara się, żeby inni tego nie odkryli, albo pozwala im odkryć. A wtedy przez całe życie patrzy, jak zachowują dystans i szepczą mu za plecami (chociaż oczywiście musi się najpierw odwrócić, żeby popatrzeć).
Marchewie to nie przeszkadzało. Ale przeszkadzało mu, że przeszkadza innym. Przeszkadzało mu, że nawet koledzy z pracy zwykle noszą przy sobie kawałek srebra. Widziała, że go to wyprowadza z równowagi. Widziała, jak rośnie w nim napięcie, a nie wie, jak sobie z nim radzić.
Właśnie przed czymś takim ostrzegał ją ojciec. Wystarczy, że nawiążesz — inne niż przy posiłkach — bliskie kontakty z ludźmi, a równie dobrze możesz wskoczyć do kopalni srebra.
— Podobno planują wielki pokaz sztucznych ogni po przyszłorocznych obchodach — powiedział Marchewa. — Lubię sztuczne ognie.
— Nie mogę pojąć, dlaczego w Ankh-Morpork ludzie chcą świętować fakt, że trzysta lat wcześniej mieli tu wojnę domową — odparła Angua, powracając do rzeczywistości.
— Czemu nie? Przecież wygraliśmy.
— Tak, ale też przegraliście.
— We wszystkim trzeba szukać dobrych stron. Zawsze to powtarzam. No, jesteśmy.
Angua spojrzała na szyld. Teraz umiała już czytać krasnoludzie runy.
— „Muzeum Chleba Krasnoludów” — powiedziała. — O rany! Nie mogę się doczekać.
Marchewa z zadowoleniem pokiwał głową i otworzył drzwi. Wewnątrz unosił się zapach starożytnych skórek.
— Hej, panie Hopkinson! — zawołał. Nikt mu nie odpowiedział. — Czasami gdzieś wychodzi.
— Pewnie wtedy, kiedy nie może już wytrzymać podniecenia — stwierdziła Angua. — Hopkinson? To chyba nie jest krasnoludzie imię.
— Nie. Jest człowiekiem. — Marchewa przestąpił próg. — Ale to prawdziwy autorytet. Chleb jest jego życiem. Napisał fundamentalne dzieło na temat piekarstwa bojowego. No cóż… skoro go nie ma, wezmę stąd dwa bilety i zostawię na biurku dwa pensy.
Читать дальше