— Odwołaj go! — krzyknął złodziej, wolną ręką odrzucając kuszę. — Każ, żeby puścił!
— Och, nigdy jej niczego nie każę — odparł Marchewa. — Sama podejmuje decyzje.
Zatupały okute żelazne buty i z bramy piekarni wybiegła szóstka zbrojnych w topory krasnoludów. Krzesząc iskry z bruku, wyhamowali obok Marchewy.
— Brać ich! — huknął pan Staloskórka.
Marchewa opuścił dłoń na jego hełm i obrócił krasnoluda w miejscu.
— To ja, panie Staloskórka — powiedział. — Czy to właśnie ci ludzie?
— Zgadza się, kapitanie Marchewa! — oświadczył krasnoludzi piekarz. — Dalej, chłopaki! Powieśmy ich za bura’zak-ka [3] Ratusz miejski.
!
— Ooo! — jęknął ten ze słabym sercem.
— Tylko spokojnie, panie Staloskórka — tłumaczył cierpliwie Marchewa. — Nie stosujemy w Ankh-Morpork takich kar [4] Ponieważ w Ankh-Morpork nie ma ratusza.
.
— Pobili do nieprzytomności Bjorna Obciportkiego! A Olafa Wręcemocnego kopnęli w bad’dhakz [5] Misa drożdży.
! Utniemy im…
— Panie Staloskórka!
Krasnoludzi piekarz zawahał się, po czym — ku zdumieniu i uldze złodziei — cofnął się o krok.
— Tak… Oczywiście, kapitanie Marchewa. Skoro pan tak twierdzi…
— Mam sprawy gdzie indziej, ale byłbym wdzięczny, gdybyście doprowadzili ich do Gildii Złodziei.
Szybko myślący zbladł.
— Nie! Oni tam bardzo poważnie traktują nielicencjonowane kradzieże! Wszystko, byle nie Gildia Złodziei!
Marchewa odwrócił się. Światło w pewien szczególny sposób padło na jego twarz.
— Wszystko? — zapytał.
Nielicencjonowani złodzieje porozumieli się wzrokiem i odpowiedzieli wszyscy równocześnie:
— Gildia Złodziei. Świetnie. Żaden problem.
— Lubimy Gildię Złodziei.
— Nie mogę się doczekać. Gildio Złodziei, nadchodzę.
— Wspaniały zespół.
— Surowi, ale sprawiedliwi.
— Dobrze — zgodził się Marchewa. — W takim razie wszyscy są zadowoleni. Aha… — Sięgnął do sakiewki. — Tu ma pan pięć pensów za bochenek, panie Staloskórka. Dotykałem też drugiego, ale powinien pan go bez kłopotu doszorować piaskiem.
Krasnolud zamrugał niepewnie, patrząc na monety.
— Chce mi pan płacić za odzyskanie moich pieniędzy?
— Jako podatnik ma pan prawo do ochrony przez straż — odparł Marchewa.
Nastąpiło kłopotliwe milczenie. Staloskórka przypatrywał się własnym stopom. Jeden czy dwóch krasnoludów zaczęło dyskretnie chichotać.
— Wie pan co? Wpadnę do pana w wolnej chwili i pomogę wypełnić zeznanie — zaproponował uprzejmie Marchewa. — Co pan na to?
Złodziej przerwał nerwowe milczenie.
— Eee… Czy pana… piesek… mógłby puścić moją rękę? Proszę.
Wilk rozwarł szczęki, zeskoczył i podbiegł do Marchewy, który z szacunkiem uniósł dłoń do hełmu.
— Miłego dnia życzę wszystkim — powiedział i odszedł.
Złodzieje i ich ofiary spoglądali za nim.
— On jest prawdziwy? — zapytał ten szybko myślący.
Piekarz warknął wściekle.
— Wy dranie! — wrzasnął. — Wy dranie!
— Co… co jest? Dostałeś z powrotem pieniądze, nie?
Dwaj pracownicy Staloskórki musieli przytrzymywać szefa.
— Trzy lata! — wołał. — Trzy lata i nikt się nie przejmował! Trzy piekielne lata i nikt nawet do drzwi nie zastukał! A on zapuka! Na pewno! Będzie bardzo uprzejmy! Pewnie przyniesie mi nawet dodatkowe formularze, żebym nie miał kłopotu! Dlaczego, durnie, nie mogliście zwyczajnie uciec?
Vimes rozejrzał się po ciemnym, pachnącym stęchlizną pomieszczeniu. Głos równie dobrze mógłby dochodzić z grobowca.
Po obliczu niewysokiego herolda przemknął wyraz paniki.
— Może sir Samuel zechciałby łaskawie przejść tutaj? — zapytał głos. Był spokojny; precyzyjnie odmierzał każdą sylabę. Był to ten rodzaj głosu, który nawet nie mrugnie.
— To jest, panie, w samej rzeczy, no… Smok — powiedział Czerwony Półksiężyc.
Vimes sięgnął po miecz.
— Smok Herbowy Królewski.
— Królewski?
— To zaledwie tytuł — wyjaśnił głos. — Dziwny, to być może. Wejdź.
A z jakiegoś powodu słowa w tyłomózgowiu Vimesa zmieniły się nieco i zabrzmiały jak „zdobycz może wejść”.
— Herbowy Królewski — mówił głos Smoka, gdy Vimes wkraczał w mrok wewnętrznego sanktuarium. — Nie będzie pan potrzebował miecza, komendancie. Pełnię funkcję Smoka Herbowego Królewskiego od ponad pięciuset lat, ale nie zionę ogniem, mogę pana zapewnić. Ah-ha. Ah-ha.
— Ah-ha — odpowiedział Vimes.
Postać rozmówcy widział dość niewyraźnie. Światło wpadało tu przez kilka wysoko umieszczonych, raczej brudnych okien i z kilkudziesięciu świec palących się płomykami z czarną obwódką. W sylwetce przed sobą dostrzegał sugestię przygarbionych ramion.
— Proszę, niech pan siądzie — zaproponował Smok Herbowy Królewski. — Byłbym też niezwykle zobowiązany, gdyby zechciał pan spojrzeć w lewą stronę i unieść brodę.
— I odsłonić szyję, chcesz powiedzieć?
— Ah-ha. Ah-ha.
Postać chwyciła lichtarz i podeszła bliżej. Dłoń tak chuda, że była niemal szkieletem, ujęła Vimesa pod brodę i przekręciła mu głowę w jedną i drugą stronę.
— No tak. Ma pan profil Vimesa, z pewnością. Ale nie uszy Vimesa. Oczywiście, pańska babka ze strony matki była Clamp. Ah-ha…
Dłoń Vimesa raz jeszcze chwyciła miecz Vimesa. Tylko jeden rodzaj osoby mógł posiadać tak wielką siłę w ciele z pozoru tak kruchym.
— Tak myślałem! Jesteś wampirem! — powiedział Vimes. — Jesteś przeklętym krwawym wampirem.
— Ah-ha. — To mógł być śmiech. To mogło być kaszlnięcie. — Tak. Wampirem, istotnie. Tak. Słyszałem o pańskich poglądach na temat wampirów. „Nie całkiem żywi, ale niedostatecznie martwi”, jak zdaje się pan powiedział. Myślę, że całkiem dowcipnie. Ah-ha. Wampirem, tak. Krwawym, nie. Kaszanka, owszem, ten szczyt sztuki rzeźniczej, tak. A jeśli wszystko zawiedzie, to dość jest koszernych rzeźni na ulicy Długiej Wieprzowiny. Ah-ha, tak. Wszyscy żyjemy najlepiej, jak potrafimy. Ah-ha. Dziewicom nic z mojej strony nie grozi, ah-ha. Już od kilkuset lat, więc tym bardziej szkoda. Ah-ha.
Sylwetka i plama światła świecy się odsunęły.
— Obawiam się, że niepotrzebnie marnował pan czas, komendancie Vimes.
Oczy Vimesa powoli przyzwyczajały się do migotliwego blasku. Pokój był pełen książek ułożonych w stosy. Żadna nie stała na półce. I z każdej, niczym przygniecione palce, sterczały zakładki.
— Nie rozumiem — powiedział.
Albo Smok Herbowy Królewski miał wyjątkowo zgarbione ramiona, albo pod bezkształtną szatą kryły się skrzydła. Niektóre potrafią latać jak nietoperze, przypomniał sobie Vimes. Zastanawiał się, ile lat ma ten tutaj. Mogą żyć prawie w nieskończoność.
— Jak przypuszczam, jest pan tutaj, ponieważ uznano za właściwe, ah-ha, by miał pan własny herb. Obawiam się, że nie jest to możliwe. Ah-ha. Tarcza herbowa Vimesów istniała, ale nie może być ponownie użyta. To byłoby wbrew zasadom.
— Jakim zasadom?
Stuknęło, gdy książka została położona na blacie i otwarta.
— Jestem przekonany, że zna pan swoje pochodzenie, komendancie. Pańskim ojcem był Thomas Vimes, jego ojcem Gwiliam Vimes.
— Stara Kamienna Gęba, tak? — rzekł spokojnie Vimes. — To ma coś wspólnego z Kamienną Gębą.
— Istotnie. Ah-ha. „Nie zniosę niesprawiedliwości” Vimes. Pański przodek, Kamienna Gęba. W samej rzeczy, tak go nazywano. Komendant Straży Miejskiej w 1688. I królobójca. Jak o tym wie każdy uczeń, to on zamordował ostatniego króla Ankh-Morpork.
Читать дальше