Znowu myślał nad swoim notatnikiem, kiedy drzwi otworzyły się bez wstępnego stuknięcia.
Weszła Sybil z talerzem w ręku.
— Za mało jesz, Sam — stwierdziła. — A tutejszy bufet to skandal. Wszystko tłuste i mączne.
— Obawiam się, że ludzie tak właśnie lubią — wyjaśnił zawstydzony Vimes.
— Wyczyściłam przynajmniej termos na herbatę — dodała z satysfakcją.
— Wyczyściłaś termos? — szepnął głucho Vimes.
To jakby się dowiedzieć, że ktoś starł patynę z pięknego i starego dzieła sztuki.
— Tak. W środku był jak smoła. Na składzie nie macie tu porządnego jedzenia, ale udało mi się zrobić dla ciebie kanapkę z bekonem, pomidorem i sałatą.
— Dziękuję, moja droga.
Vimes ostrożnie uniósł złamanym ołówkiem brzeg kromki. Wewnątrz było chyba za dużo sałaty, czyli, inaczej mówiąc, była sałata.
— Wielu krasnoludów przyszło się z tobą zobaczyć, Sam — powiedziała Sybil, jakby ją to dręczyło.
Vimes poderwał się tak gwałtownie, że przewrócił krzesło.
— Młody Sam jest bezpieczny? — zapytał.
— Tak. To są miejskie krasnoludy. Wydaje mi się, że znasz ich wszystkich. Mówią, że chcieliby z tobą porozmawiać o…
Ale Vimes pędził już po schodach, w biegu wyciągając miecz.
Krasnoludy tłoczyły się niespokojnie przy biurku podoficera dyżurnego. Demonstrowały zdobność elementów metalowych, gładkość bród i obfitość obwodów, co wyróżniało ich jako krasnoludy, którym dobrze się powodzi, a przynajmniej powodziło się aż do teraz.
Vimes pojawił się przed nimi niczym wir słusznego gniewu.
Wy śmiecie, wy szczurożerne robaki! Wy pogarbione tuptacze w ciemności! Coście przynieśli do mojego miasta? O czym myśleliście? Czy chcieliście tu głębinowców? Czy mieliście dość odwagi, by potępić to, co wygadywał Combergniot, tę jego żółć i jego stare kłamstwa? Czy może mówiliście: „No cóż, nie zgadzamy się z nim, oczywiście, ale coś w tym jest”? Mówiliście: „Och, posuwa się trochę za daleko, ale najwyższy czas, żeby ktoś powiedział to głośno”? A teraz przyszliście tu, żeby umyć ręce i zapewnić, że to straszne i że nie ma z wami nic wspólnego? Czy nie jesteście przywódcami społeczności? Dokąd ją doprowadziliście? I czemu jesteście tu teraz, wy paskudne, biadolące pokurcze? Czy to możliwe, czy możliwe, że teraz, kiedy ochroniarze tego drania próbowały wymordować moją rodzinę, przyszliście tu się poskarżyć? Czyżbym złamał jakąś tradycję, nadepnął na prastary odcisk? Do demona z tym! Niech piekło pochłonie was wszystkich!
Czuł, jak słowa cisną się, walczą, by się wyrwać. Wysiłek powstrzymywania ich wypełnił żołądek kwasem i zbudził puls bólu w skroniach. Wystarczy jedna skarga, myślał. Jeden napuszony jęk! No już…
— Tak? — spytał groźnie.
Krasnoludy wyraźnie się cofnęły. Vimes zastanowił się, czy może usłyszały jego myśli — z pewnością dostatecznie głośno rozbrzmiewały echami w głowie.
Jeden z krasnoludów odchrząknął.
— Panie komendancie… — zaczął.
— Jesteś Pors Wręcemocny, tak? — przerwał mu Vimes. — Połowa Burleigha i Wręcemocnego? Robicie kusze?
— Tak, komendancie, i…
— Złóżcie broń! Całą! I wszyscy! — warknął Vimes.
W sali zapadła cisza. Kątem oka Vimes zauważył, że dwóch funkcjonariuszy krasnoludów, którzy przed chwilą udawali zajętych papierami, teraz podrywa się z krzeseł.
Jakaś część umysłu zdawała sobie sprawę z tego, że zachowuje się niebezpiecznie głupio, lecz w tej chwili chciał tylko zranić jakoś krasnoluda, a nie wolno mu było użyć do tego stali. Większość broni, którą zwykle nosili, i tak służyła głównie do brzęczenia, ale przecież krasnolud raczej zrzuci spodnie, niż odłoży topór. A tu miał przed sobą poważne miejskie krasnoludy, zasiadające w gildiach i w ogóle. Na bogów, posuwa się chyba za daleko.
— No dobra — burknął. — Możecie sobie zostawić topory. Wszystko inne złóżcie na biurku. Dostaniecie pokwitowanie.
Przez chwilę — dość długą chwilę — miał nadzieję, że odmówią. Ale któryś z nich, gdzieś w środku grupy, powiedział:
— Myślę, że powinniśmy to zrobić dla komendanta. Nastał trudny czas i należy się do niego dopasować.
Vimes wrócił do gabinetu, słysząc za sobą stuki i brzęki, i rzucił się na fotel tak gwałtownie, że odłamał kółko. Pokwitowanie było paskudnym zagraniem. Był z niego dumny.
Na biurku, na niewielkiej podstawce, którą specjalnie w tym celu zrobiła Sybil, leżała jego oficjalna urzędowa pałka. Miała ten sam rozmiar co zwyczajna policyjna, tyle że wykonano ją z palisandru i srebra zamiast z gwajakowca albo dębu. Zachowała jednak odpowiedni ciężar. Dostateczny, by słowa „Obrońca Króla Attribut” odbiły się tyłem do przodu na krasnoludziej czaszce.
Krasnoludy weszły do gabinetu. Wyglądały na trochę mniej ciężkie.
Wystarczy jedno słowo, myślał Vimes, gdy burzył się w nim kwas. Jedno nieszczęsne słowo. No, dalej! Choćby niewłaściwy oddech!
— No więc dobrze. W czym mógłbym panom pomóc? — zapytał.
— Um… Jestem pewien, że zna pan nas wszystkich — zaczął Pors, próbując się uśmiechnąć.
— Prawdopodobnie. Krasnolud obok pana to Grabpot Gromowydech, który właśnie wypuścił Sekrety Damy, nową linię perfum i kosmetyków. Moja żona używa ich regularnie.
Gromowydech — w tradycyjnej kolczudze, trójrogim hełmie i z ogromnym toporem bojowym na plecach — z zakłopotaniem kiwnął głową. Vimes przesunął spojrzenie dalej.
— A pan to Setha Staloskórka, właściciel sieci piekarni o tej właśnie nazwie. Pan zaś to z pewnością Świdro Świdro, właściciel dwóch popularnych krasnoludzich delikatesów oraz nowo otwartego Jo, Szczur! na ulicy Antycznej Pszczoły.
Zmierzył wzrokiem zebranych, jednego po drugim, aż wrócił do pierwszego rzędu i krasnoluda w skromnej — jak na krasnoluda — odzieży, który przyglądał mu się uważnie. Vimes miał niezłą pamięć do twarzy i tę z pewnością widział całkiem niedawno, chociaż nie potrafił jej umiejscowić. Może kryła się za celnie rzuconą połówką cegły…
— Pana chyba nie znam — stwierdził.
— Och, nie byliśmy sobie oficjalnie przedstawieni, komendancie — odparł grzecznie krasnolud. — Ale bardzo się interesuję teorią gier.
…albo w Akademii Łupsa u pana Błyska, zastanawiał się Vimes. Głos krasnoluda brzmiał tak jak ten, który — musiał to przyznać — okazał się dyplomatycznie pomocny na dole. Krasnolud miał na sobie prosty okrągły hełm, prostą skórzaną kurtę z narzuconą standardową kolczugą, a brodę nosił przystrzyżoną do czegoś bardziej uładzonego niż typowy efekt „krzak jałowca”. W porównaniu z innymi krasnoludami wyglądał… gładko. Vimes nie dostrzegł nawet topora.
— Doprawdy? — zapytał. — Ja właściwie nie grywam. A jak pańskie nazwisko?
— Nieśmial Nieśmialsson, komendancie. Grag Nieśmialsson.
Vimes bez słowa sięgnął po pałkę i obrócił ją w palcach.
— Nie w podziemiach? — zapytał.
— Niektórzy z nas idą z postępem. Niektórzy z nas uważają, że ciemność to nie głębokość, ale stan umysłu.
— To miło z pańskiej strony — pochwalił go Vimes.
Czyli teraz jesteśmy przyjaźni i postępowi, tak? A gdzieś był wczoraj? Tylko że teraz to ja mam wszystkie asy. Ci dranie zamordowali cztery miejskie krasnoludy! Wdarli się do mojego domu, próbowali zabić moją żonę! A teraz wzięli nogi za pas! Ale dokądkolwiek uciekli, ja ich załatwię.
Читать дальше