Odłożył pałkę na podstawkę.
— Co mogę dla was zrobić… panowie?
Miał uczucie, że wszyscy zwracają się — fizycznie albo w myślach — do Nieśmialssona. Rozumiem, pomyślał. Mamy tutaj tuzin małpek i jednego kataryniarza…
— Co my możemy dla pana zrobić, komendancie? — zapytał grag.
Vimes patrzył na niego nieruchomo.
Mogliście ich powstrzymać — tak moglibyście mi pomóc. I nie gapcie się teraz ponuro. Może nie powiedzieliście „tak”, ale pewne jak demony, że nie powiedzieliście też „nie!”, w każdym razie nie dość głośno. Nic wam nie jestem winien, zupełnie nic. Więc nie przychodźcie do mnie po rozgrzeszenie.
— W tej chwili? Moglibyście wyjść na ulicę, podejść do największego trolla w polu widzenia i serdecznie uścisnąć mu dłoń. Albo po prostu wyjść na ulicę. Prawdę mówiąc, panowie, jestem raczej zajęty, a wyścigi konne to nie czas, żeby naprawiać bariery.
— Kierują się w stronę gór — powiedział Nieśmialsson. — Ominą z daleka Überwald i Lancre. Nie są pewni, czy spotkają tam przyjaciół. To znaczy, że muszą wybrać drogę przez Llamedos. Jest tam wiele jaskiń.
Vimes wzruszył ramionami.
— Widzimy, że jest pan zdenerwowany, panie Vimes — odezwał się Wręcemocny. — Ale my…
— Mam w kostnicy dwóch martwych zamachowców — przerwał mu Vimes. — Jeden umarł od trucizny. Co wiecie na ten temat? I jestem komendantem Vimesem, bardzo dziękuję.
— Mówi się, że zanim ruszą na ważną misję, przyjmują wolno działającą truciznę — oświadczył Nieśmialsson.
— Nie ma odwrotu, co? To ciekawe. Ale w tej chwili bardziej interesują mnie żywi. — Vimes wstał. — Muszę się zobaczyć z aresztowanym krasnoludem, który nie chce ze mną rozmawiać.
— A tak. To pewnie Helmutłuk — domyślił się Nieśmialsson. — Urodził się tutaj, komendancie, ale ponad trzy miesiące temu wyjechał studiować w górach, wbrew życzeniom rodziców. Jestem pewien, że nie chciał, by coś takiego się wydarzyło. Próbował odnaleźć siebie.
— No to może zacząć szukać w celi — burknął Vimes.
— Czy mogę być obecny podczas przesłuchania? — spytał grag.
— Po co?
— No, na przykład może to powstrzymać plotki, że był źle traktowany.
— Albo je zapoczątkować?
Kto pilnuje strażników, zapytał sam siebie Vimes. Ja!
Nieśmialsson spojrzał na niego chłodno.
— Mógłbym… załagodzić sytuację, komendancie.
— Nie mam zwyczaju bić więźniów, jeśli coś takiego pan sugeruje…
— I jestem pewien, że nie chciałby pan zaczynać dzisiaj.
Vimes otwierał już usta, by wyrzucić graga z budynku, ale milczał. Bo ten bezczelny mały łobuz trafił w punkt. Od chwili, kiedy wyjechali z domu, Vimes był bliski wybuchu. Czuł mrowienie skóry, ucisk w żołądku, ostry, paskudny ból głowy… Ktoś powinien zapłacić za to… za tę wszystkość, ale przecież to nie musi być taki pomylony trzecioplanowy aktorzyna jak Helmutłuk.
Kiedy wymierzana jest sprawiedliwość, musi być widziana, więc dopilnuję, żeby została wymierzona jak należy.
— Panowie — rzekł, nie spuszczając wzroku z graga, ale zwracając się do wszystkich. — Znam was i wy mnie znacie. Jesteście szanowanymi krasnoludami, inwestującymi w tym mieście. Chcę, byście poręczyli za graga Nieśmialssona, ponieważ spotykam go po raz pierwszy w życiu. Proszę, Setha. Znamy się od lat. Co powiesz?
— Zabili mojego syna — oznajmił Staloskórka.
Jakby nóż wpadł Vimesowi do głowy. Zsunął się wzdłuż tchawicy, przebił serce, rozpruł żołądek i zniknął. Tam, gdzie była wściekłość, pozostał chłód.
— Przykro mi, komendancie — rzekł cicho Nieśmialsson. — To prawda. Nie sądzę, żeby Gunder Staloskórka interesował się polityką, rozumie pan. Zaczął pracować w kopalni, ponieważ chciał się poczuć jak prawdziwy krasnolud i przez kilka dni popracować łopatą.
— Zostawili go w błocie — powiedział Staloskórka głosem dziwnie wypranym z emocji. — Udzielimy każdej pomocy, jakiej pan potrzebuje. Każdej. Ale kiedy pan ich znajdzie, niech pan zabije wszystkich.
Vimes nie wiedział, co mógłby powiedzieć prócz:
— Złapiemy ich.
Nie powiedział: Zabić ich? Nie. Nie, jeśli się poddadzą, jeśli nie przyjdą do mnie uzbrojeni. Wiem, dokąd to prowadzi.
— W takim razie odejdziemy i pozwolimy panu spokojnie pracować — oświadczył Wręcemocny. — Grag Nieśmialsson istotnie jest nam znany. Może trochę zbyt nowoczesny. Trochę za młody. Nie taki grag, do jakich byliśmy przyzwyczajeni, ale… Tak, możemy za niego ręczyć. Dobrej nocy, komendancie.
Wychodzili kolejno, a Vimes wpatrywał się w blat biurka. Kiedy uniósł głowę, grag nadal stał przed nim z cierpliwym uśmiechem na twarzy.
— Nie wygląda pan na graga. Wygląda pan jak zwyczajny krasnolud — uznał Vimes. — Czemu nigdy o panu nie słyszałem?
— Bo jest pan policjantem, może? — podpowiedział łagodnie Nieśmialsson.
— No dobra, przyznaję, że to jest jakiś powód. Ale nie jest pan głębinowcem?
Nieśmialsson wzruszył ramionami.
— Potrafię myśleć głębokie myśli. Urodziłem się tutaj, komendancie, tak jak Helmutłuk. Nie wierzę, bym musiał mieć górę nad głową, żeby być krasnoludem.
Vimes kiwnął głową. Miejscowy chłopak, nie jakiś mądrala z gór. I bystry. Nic dziwnego, że przywódcy krasnoludów go lubią…
— No dobrze, panie Nieśmialsson, może pan pójść ze mną — oświadczył. — Ale pod dwoma warunkami, zgoda? Pierwszy: ma pan pięć minut, żeby zdobyć zestaw do gry w łupsa. Myślę, że da pan radę.
— Ja też tak sądzę. — Krasnolud uśmiechnął się lekko. — A ten drugi warunek?
— Ile czasu zajmie panu nauczenie mnie tej gry?
— Pana? Nigdy pan nie grał?
— Nie. Pewien troll pokazał mi łupsa niedawno, ale ja, odkąd dorosłem, nie grałem w żadne gry. Chociaż jako dzieciak byłem całkiem niezły we wlane szczury [12] Słynny ankhmorporski sport rynsztokowy, ustępujący popularnością jedynie wyścigom zdechłych szczurów. Kupkowe pogonie chyba całkiem zanikły, mimo próby wprowadzenia ich na wyższy segment rynku z nową nazwą misie-kupisie.
.
— Myślę, że kilka godzin powinno… — zaczął Nieśmialsson.
— Nie mamy tyle czasu — przerwał mu Vimes. — Daję panu dziesięć minut.
* * *
Impreza zaczęła się Pod Kubłem przy Błyskotnej — w pubie dla glin. Właściciel, pan Cheese, rozumiał gliniarzy. Lubili pić w miejscach, gdzie nie widzieli niczego, co by im przypominało, że są gliniarzami. Nie zachęcał do zabawy.
Płova zaproponowała, żeby się przeniosły do Dzięki Bogom Otwarte.
Angua nie była w nastroju, ale nie miała serca odmówić. Oczywisty fakt był taki, że Płova miała ciało, za które każda kobieta powinna ją znienawidzić, a żeby dopełnić tej obrazy, okazała się też bardzo sympatyczna. To dlatego, że miała poczucie własnej wartości mniej więcej takie jak gąsienica oraz — co człowiek odkrywał po krótkiej z nią rozmowie — mniej więcej tyle samo mózgu. Może jakoś się to równoważyło, może jakieś dobrotliwe bóstwo powiedziało jej: „Przykro mi, mała, będziesz tępa jak beczka smalcu, ale dobra wiadomość jest taka, że to nie będzie miało znaczenia”.
Miała też żołądek z żelaza. Angua się zastanawiała, ilu pełnych nadziei mężczyzn zginęło, próbując ją upić tak, by spadła pod stół. Alkohol jakby w ogóle nie uderzał jej do głowy. Może nie mógł jej znaleźć. Ale stanowiła miłe, niekrępujące towarzystwo, pod warunkiem że człowiek unikał aluzji, ironii, sarkazmu, ripost, satyry i słów dłuższych niż „kurczak”.
Читать дальше