— I przecież nie każdej nocy…
— Jestem tego pewna. Ale wiesz, że żyją tu ludzie, którzy by chętnie i z własnej woli… dotrzymali wampirowi towarzystwa przy kolacji? Pod warunkiem że wszystko odbędzie się w odpowiednim stylu? I to nas uważają za dziwacznych… — Pociągnęła nosem. — A przy okazji, czym umyłaś włosy?
— „Grzeczna Dziewczynka!”, szampon przeciwpchelny braci Willard. Wzmacnia połysk — wyjaśniła niechętnie Angua. — Posłuchaj, wyjaśnijmy to sobie od razu, co? Przez całe godziny łaziłyśmy w błocie pod miastem, no i rzeczywiście, parę razy wzajemnie uratowałyśmy sobie życie, ale to nie znaczy, że się przyjaźnimy, jasne? Po prostu przypadkiem… byłyśmy tam w tym samym czasie.
— Potrzebujesz trochę wolnego — uznała Sally. — I tak chciałam postawić drinka Płovej, żeby jej podziękować, a Cudo ma ochotę się przyłączyć. Co ty na to? Na razie nas wycofali. Może się trochę zabawimy?
Angua usiłowała zapanować nad wrzącymi, sprzecznymi emocjami. Płova była bardzo miła i pomogła im o wiele bardziej, niż mogły oczekiwać od kogoś noszącego sześć cali obcasów i cztery cale kwadratowe ubrania.
— No chodź — zachęcała Sally. — Nie wiem, jak u ciebie, ale ja będę musiała się dobrze postarać, żeby usunąć z ust smak tego błota.
— Niech będzie! Ale to nie znaczy, że nawiązujemy bliskie stosunki.
— Jasne. Jasne.
— Nie jestem stosunkową osobą — dodała Angua.
— Tak, tak — zgodziła się Sally. — To widzę.
* * *
Vimes wpatrywał się w swój notes. Zapisał w nim: „Mówiący sześcian” i zakreślił kółkiem.
Kątem ucha słyszał szum budzącej się straży — gwar na dziedzińcu dawnej fabryki lemoniady, gdzie na wszelki wypadek znowu zbierali się specjalni; turkot więźniarki; ogólny pomruk głosów spod podłogi…
Po chwili namysłu dopisał: „Stara studnia” i też zakreślił.
Razem z innymi dzieciakami podkradał śliwki w ogrodach przy Empirycznym Sierpie. Połowa domów stała pusta i nikt się nimi nie przejmował. Owszem, była tam studnia, ale od bardzo dawna zasypana różnymi śmieciami, nawet wtedy. Trawa ją zarosła. Znaleźli cegły obmurowania tylko dlatego, że ich szukali.
Powiedzmy więc, że cokolwiek zagrzebanego na samym dnie, dokąd zmierzały krasnoludy, musiało być tam wyrzucone, no… jakieś pięćdziesiąt, sześćdziesiąt lat temu.
Nawet czterdzieści lat temu w Ankh-Morpork rzadko widywało się krasnoludy, zresztą absolutnie nie były tak bogate ani potężne, by mieć własny sześcian. Pracowały ciężko w nadziei — a nuż się uda… — na lepsze życie. Zatem: jaki człowiek wyrzuciłby warte górę złota mówiące pudełko? Musiałby być totalnie obłąkany…
Vimes siedział sztywno, wpatrzony w gryzmoły na kartce. Z oddali dobiegły krzyki Detrytusa wydającego jakieś rozkazy.
Czuł się jak człowiek, który przekracza rzekę po kamieniach. Dotarł już prawie do połowy, ale następny kamień, leżący odrobinę za daleko, mógłby osiągnąć jedynie kosztem poważnego naprężenia pachwin. Mimo to jego stopa kołysała się już w powietrzu. Albo to, albo kąpiel…
Napisał: „Rascal” i zakreślił to słowo kilka razy; ołówek wbijał się w papier.
Rascal musiał być w dolinie Koom. Przypuśćmy, że znalazł tam sześcian, kto wie, w jaki sposób… Tak sobie leżał? W każdym razie przywiózł go do domu. Namalował swój obraz i wpadł w obłęd, ale gdzieś po drodze sześcian zaczął do niego przemawiać.
Vimes zapisał: „SPECJALNE SŁOWO”. Narysował kółko — tak mocno, że aż złamał ołówek.
Może Rascal nie znalazł słowa dla „przestań mówić”? W każdym razie wrzucił sześcian do studni…
Spróbował napisać: „Czy Rascal mieszkał kiedyś przy Empirycznym Sierpie?”, ale zrezygnował i postarał się to zapamiętać.
No i… w końcu Rascal umarł, a jakiś czas później napisano tę przeklętą książkę. Nie sprzedano wielu egzemplarzy, lecz ostatnio została wydana po raz drugi i… Ach, ale teraz w mieście żyje bardzo wielu krasnoludów. Niektórzy ją przeczytali i jakoś odgadli, że tajemnica tkwi w tym sześcianie. Chcą więc odkryć, gdzie on jest. Jak? Do licha… Czy książka nie stwierdza, że tajemnica doliny Koom jest na obrazie? No dobra. Może Rascal… na tym obrazie jakoś zaszyfrował wiadomość, gdzie leży sześcian? Ale co z tego? Czego tak bardzo nie powinno się słyszeć, że trzeba zabić czterech biedaków, którzy usłyszeli?
Chyba niewłaściwie na to patrzę. To nie jest moja krówka, to owieczka z widłami. Niestety, robi „kwa”.
Chyba się pogubił. Biegał w kółko. Ale postawił czubek stopy na kolejnym kamieniu i czuł, że posuwa się naprzód. Tylko do jakiego celu?
To znaczy, co by się naprawdę stało, gdyby znalazł się dowód, że — powiedzmy — krasnoludy zastawiły pułapkę na trolle? Nic, co już się nie dzieje, prawda? Zawsze da się znaleźć jakieś wytłumaczenie, które własna strona uzna, a kogo obchodzi, co myśli nieprzyjaciel? W rzeczywistym świecie nie zrobiłoby to żadnej różnicy.
Usłyszał słabe pukanie do drzwi — takie, jakiego się używa, gdy pukający w sekrecie ma nadzieję, że nikt mu nie odpowie. Vimes poderwał się z krzesła i otworzył drzwi.
W progu stał A.E. Pesymal.
— Ach, A.E. — powiedział Vimes, wrócił do biurka i odłożył ołówek. — Wejdź, proszę. Co mogę dla ciebie zrobić? Jak tam ręka?
— Ehm… Czy mógłbym zająć panu chwilę, wasza łaskawość?
Wasza łaskawość, pomyślał Vimes. Ale tym razem nie miał serca, by protestować.
Usiadł przy biurku. A.E. Pesymal wciąż miał na sobie kolczugę i odznakę specjalnego funkcjonariusza. Nie wyglądał schludnie — uderzenie Cegły przetoczyło go po placu jak piłkę.
— Ehm… — zaczął.
— Będziesz musiał zacząć od młodszego funkcjonariusza, ale człowiek o twoich zdolnościach powinien w ciągu roku awansować do sierżanta. I możesz mieć własny gabinet.
A.E. Pesymal zamknął oczy.
— Skąd pan wiedział? — szepnął.
— Zaatakowałeś zębami pijanego trolla. Pomyślałem wtedy: oto człowiek zrodzony do odznaki — wyjaśnił Vimes.
I tego zawsze chciałeś, pomyślał. Ale byłeś za mały, za słaby, za wstydliwy, żeby zostać strażnikiem. Tylko że wielkich i silnych mogę kupić wszędzie. W tej chwili potrzebny mi ktoś, kto wie, jak trzymać ołówek, żeby go nie połamać.
— Będziesz moim adiutantem — mówił dalej. — Zajmiesz się dokumentami. Będziesz czytał raporty i spróbujesz odkryć, co w nich jest ważnego. A żeby wiedzieć, co jest ważne, będziesz musiał zaliczyć co najmniej dwa patrole tygodniowo.
A.E. Pesymalowi łza spłynęła po policzku.
— Dziękuję, wasza łaskawość — wyszeptał chrapliwie.
Gdyby A.E. Pesymal miał możliwą do wypinania pierś, byłaby teraz wypięta.
— Oczywiście najpierw musisz dokończyć swoją kontrolę straży — dodał Vimes. — To sprawa między tobą a jego lordowską mością. A teraz wybacz, ale muszę wracać do pracy. Czekam niecierpliwie, aż zaczniecie pracować dla mnie, młodszy funkcjonariuszu Pesymal!
— Dziękuję, wasza łaskawość!
— Aha… nie będziesz się do mnie zwracał „wasza łaskawość”. — Vimes zastanowił się i uznał, że Pesymal na to zasłużył. — Wystarczy „panie Vimes”.
I tak robimy postępy, powiedział do siebie, kiedy pan Pesymal wyszedł. A jego lordowskiej mości się to nie spodoba, więc sytuacja nie ma tu żadnych minusów. Quis custodiet ipsos custodes, eee, qui custodes custodient? Czy tak będzie poprawnie dla „Kto pilnuje strażnika, który pilnuje strażników?”. Pewnie nie. A jednak… Pański ruch, wasza lordowska mość.
Читать дальше