— Myślisz, że cię nie widzę — rzekł Jack. — I masz rację. Nie widzę. Nie do końca. Ale czuję zapach twojego strachu. Słyszę, jak się poruszasz i jak oddychasz. A teraz, kiedy wiem już o twojej sprytnej sztuczce ze znikaniem, czuję ciebie. Powiedz coś. Powiedz tak, żebym to usłyszał, albo zacznę odcinać małe kawałki tej młodej damy. Zrozumiałeś?
— Tak — odparł Nik, jego głos odbił się echem w podziemnej komnacie. — Zrozumiałem.
— To dobrze — powiedział Jack. — A teraz chodź tutaj. Porozmawiajmy.
Nik podjął wędrówkę w dół schodów. Skupił się na Strachu, na podnoszeniu poziomu paniki w pomieszczeniu.
Groza zdawała się niemal namacalna…
— Przestań — rzucił mężczyzna imieniem Jack. — Cokolwiek robisz, przestań natychmiast.
Nik posłuchał.
— Myślisz — ciągnął Jack — że możesz mnie częstować swymi magicznymi sztuczkami? Wiesz, czym ja jestem, chłopcze?
— Jesteś Jackiem — odparł Nik. — Zabiłeś moją rodzinę. I powinieneś był zabić mnie.
Jack uniósł brew.
— Powinienem był cię zabić?
— O tak. Stary powiedział, że jeśli pozwolicie mi dorosnąć, wasz zakon zostanie zniszczony. I dorosłem. Zawiodłeś i przegrałeś.
— Mój zakon jest starszy niż Babilon. Nic go nie zniszczy.
— Nie powiedzieli ci, prawda? — Nik stał pięć kroków od Jacka. — To byli ostatni Jackowie. Jak to szło…? Kraków, Vancouver i Melbourne. Wszyscy zniknęli.
— Proszę — wtrąciła Scarlett. — Nik, każ mu mnie puścić.
— Nie martw się — odparł Nik ze spokojem, którego nie czuł. Odwrócił się do Jacka. — Nie ma sensu robić jej krzywdy. Nie ma sensu mnie zabijać. Nie rozumiesz? Zakon Jacków Wszelkich Fachów nie istnieje. Już nie.
Jack skinął z namysłem głową.
— Jeśli to prawda i jeśli jestem teraz jedynym Jackiem, mam doskonały powód, żeby zabić was oboje.
Nik milczał.
— Dumę — ciągnął mężczyzna imieniem Jack. — Dumę z mojej pracy. Dumę każącą skończyć to, co zacząłem. — A potem zapytał: — Co robisz?
Nikowi zjeżyły się włosy, czuł w pomieszczeniu wijące się dymowe zwoje.
— To nie ja — odparł. — To Swij. Strzeże pogrzebanego tu skarbu.
— Nie kłam.
— On nie kłamie — wtrąciła Scarlett. — To prawda.
— Prawda? — zdziwił się Jack. — Ukryty skarb? Nie zmuszajcie mnie…
— Swij strzeże skarbu dla mistrza.
— Kto to powiedział? — Mężczyzna rozejrzał się.
— Słyszałeś? — zdziwił się Nik.
— Słyszałem — odrzekł Jack. — Tak.
— Ja nic nie słyszałam — rzekła Scarlett.
— Co to za miejsce, chłopcze? — spytał mężczyzna imieniem Jack. — Gdzie my jesteśmy?
Nim Nik zdążył się odezwać, w komnacie rozbrzmiał głos Swija, odbijając się echem od ścian.
— To miejsce spoczynku skarbu. To miejsce mocy. To tutaj Swij strzeże i czeka na powrót swego mistrza.
— Jack? — zapytał Nik.
Mężczyzna przekrzywił głowę.
— Dobrze jest słyszeć moje imię w twoich ustach, chłopcze. Gdybyś użył go wcześniej, szybciej bym cię znalazł.
— Jack. Jak nazywałem się naprawdę? Jak nazwała mnie moja rodzina?
— Czemu to cię interesuje?
— Swij kazał mi odnaleźć moje imię. Jak ono brzmi?
— Pomyślmy — rzekł Jack. — Może Peter? Albo Paul? Albo Roderick? Wyglądasz jak Roderick. Może nazywałeś się Stephen… — igrał sobie z chłopcem.
— Równie dobrze możesz mi powiedzieć. I tak zamierzasz mnie zabić.
Jack wzruszył ramionami i pokiwał głową w ciemności, jakby chciał odrzec: „Oczywiście".
— Chcę, żebyś wypuścił dziewczynę — dodał Nik. — Puść Scarlett.
Jack spróbował przeniknąć wzrokiem ciemność.
— To kamienny ołtarz, prawda?
— Chyba tak.
— I nóż? Kielich? I brosza?
Teraz uśmiechał się w ciemności, Nik widział to na jego twarzy: osobliwy, pełen zachwytu uśmiech, który wydawał się nie na miejscu na tym obliczu — uśmiech zrozumienia.
Scarlett widziała jedynie czerń, która od czasu do czasu eksplodowała rozbłyskiem wewnątrz jej oczu, słyszała jednak radość w głosie Jacka.
— Zatem bractwo zostało zniszczone, synod dobiegł końca. A jednak, jeśli nawet nie ma już Jacków Wszelkich Fachów, cóż z tego? Może powstać nowe bractwo, mocarniejsze niż poprzednie.
— Moc — powtórzył Swij.
— Doskonale — dodał Jack. — Spójrz tylko, jesteśmy w miejscu, którego moi ludzie szukali przez tysiące lat, ze wszystkim co niezbędne do ceremonii. Po czymś takim można uwierzyć w opatrzność albo w połączone modlitwy wszystkich Jacków, którzy umarli przed nami. Bo oto w najmroczniejszej godzinie dostajemy to.
Nik czuł, jak Swij słucha słów Jacka, czuł, jak w komnacie narasta pomruk podniecenia.
— Teraz wyciągnę rękę, chłopcze — oznajmił mężczyzna imieniem Jack. — Scarlett, wciąż trzymam nóż przy twoim gardle, nie próbuj więc uciec, kiedy cię puszczę. Chłopcze, zechcesz włożyć mi w dłoń kielich, nóż i broszę?
— Skarb Swija — wyszeptał potrójny głos — zawsze powraca. Strzeżemy go dla mistrza.
Nik pochylił się, zdjął przedmioty z kamiennej płyty i wsunął w otwartą dłoń w rękawiczce. Jack uśmiechnął się szeroko.
— Scarlett. Teraz cię puszczę. Kiedy zabiorę nóż, masz się położyć na ziemi twarzą w dół, z rękami na głowie. Jeśli się poruszysz albo czegokolwiek spróbujesz, zabiję cię boleśnie. Zrozumiałaś?
Spróbowała przełknąć ślinę, w ustach miała sucho, lecz postąpiła chwiejny krok naprzód. Prawa ręka wykręcona za plecami wisiała odrętwiała. Scarlett czuła w niej mrówki; poruszyła się, przyciskając policzek do ubitej ziemi.
Już jesteśmy martwi, pomyślała i nie poczuła nawet cienia emocji. Miała wrażenie, jakby oglądała coś, co spotyka innych ludzi, surrealistyczny dramat, który zamienił się właśnie w zabawę w morderstwo w mroku. Usłyszała, jak Jack łapie Nika…
— Puść ją — powiedział Nik.
— Jeśli zrobisz co każę, nie zabiję jej. — Głos Jacka. — Nawet jej nie skrzywdzę.
— Nie wierzę ci. Ona może cię rozpoznać.
— Nie. — Dorosły głos brzmiał pewnie. — Nie może. — A potem dodał: — Dziesięć tysięcy lat, a nóż jest wciąż ostry… Niemal dawało się wyczuć podziw dźwięczący w owym głosie. — Chłopcze. Uklęknij na kamiennym ołtarzu. Trzymaj ręce za plecami. Już.
— Minęło tyle czasu — powiedział Swij, lecz Scarlett usłyszała jedynie oślizgły szmer, jakby olbrzymie zwoje oplatały komnatę.
Lecz mężczyzna imieniem Jack usłyszał.
— Chcesz poznać swoje imię, chłopcze, nim przeleję twoją krew na kamieniu?
Nik poczuł na szyi zimne ostrze noża i w tym momencie zrozumiał. Wszystko jakby spowolniło bieg. Wszystko się wyostrzyło.
— Znam swoje imię — odrzekł. — Jestem Nikt Owens. Oto, kim jestem. — I gdy tak klęczał na zimnym kamiennym ołtarzu, wszystko wydało mu się bardzo proste. — Swiju — rzekł, odwracając się do komnaty. — Czy nadal chcesz mieć mistrza?
— Swij strzeże skarbu aż do powrotu mistrza.
— Cóż — zaczął Nik. — Czy nie znalazłeś w końcu mistrza, którego szukałeś?
Czuł, jak Swij się zwija i rozrasta, słyszał dźwięk przypominający szuranie tysiąca uschłych gałązek, jakby coś wielkiego i umięśnionego pełzało po komnacie. A potem po raz pierwszy Nik ujrzał Swija. Potem nie potrafił opisać tego, co zobaczył: coś wielkiego, owszem; coś o ciele olbrzymiego węża, lecz z głową… czego? Było ich po trzy: trzy szyje, trzy głowy o martwych twarzach, jakby ktoś zmontował lalki z części ludzkich i ze zwierzęcych trupów. Oblicza pokrywały sine wzory wytatuowane w niebieskich zwojach, zmieniające martwe twarze w niezwykłe, potworne maski.
Читать дальше