– No nie, ja jednak wolę kierować koniem, niż pytać go o zgodę. Moim zdaniem, ona w ogóle nie ma pojęcia, że istnieje takie coś jak stawy. Gdzieżeś ty ją znalazła?!
– To Smołka mnie znalazła – odpowiedziałam żartem. – Przecież nikt nie oczekuje od wiedźmy, żeby jeździła na zwykłym rumaku.
– Niemniej, o ile wiem, większość magów porusza się na jak najzwyklejszych wierzchowcach – nie zgodziła się Orsana.
– Nie będę się wykłócać, ale jeżeli wszystkie zwierzęta należące do wiedźm i czarodziejów uznawane są za nasienia mroku, to dlaczego nie mieliby wybrać sobie za towarzysza prawdziwego demona? To naprawdę ułatwia sprawę, zarówno wiedźmom, jak i przesądnym chłopom.
– Ja nie jestem przesądna – prychnęła najemniczka. – A nasienia mroku nie produkują takich ilości nawozu. A zresztą, jeśli zastanowić się nad tym, czym ona się żywi, to nic dziwnego. Ale dobra, leszy z nią, będę szła obok.
– O nie, jeśli iść, to razem – stwierdziłam zdecydowanie. – I niechaj to leniwe bydlę się wstydzi!
I tak oto Szłyśmy traktem w kierunku Witiagu, niczym nie wyróżniając się z rzadkiego łańcuszka konnych i pieszych. Wyglądało na to, że Smołka rzeczywiście poczuła wyrzuty sumienia i raz na jakiś czas z parskaniem szturchała mnie pyskiem w plecy, proponując podwiezienie – niech nas leszy – obu. Jednak nam się specjalnie nie śpieszyło, a idąc obok siebie, rozmawia się znacznie wygodniej. Gadałyśmy o wszystkim i o niczym: jak robi się słynny belorski bimber – krupnik na dwudziestu siedmiu ziołach, jak po spożyciu rzeczonego krupniku król Naum stwierdził, że nadszedł czas na odwiedzenie grobowca przodków, w którym to grobowcu własnoręcznie odsunął jedną z ciężkich marmurowych płyt, zażądał rodzinnego portretu prapradziadka i długo porównywał go z leżącym w sarkofagu szkieletem – czy podobny, czy może jednak nie. O tym, jak chłopi w Winessie uważają, że najlepszym sposobem na strzygi jest poświęcona w świątyni kaszanka, którą podstępnie rozrzucają po podwórku, a strzyga się potem męczy z bólami brzucha. Czy to prawda, że złe czary można odgonić, pokazując rzucającej je wiedźmie figę albo inny pogardliwy znak. Po co w świątyniach przed wejściem kładzie się dębową gałąź i dlaczego jeden dwuręczny miecz jest gorszy, mimo że dłuższy, niż para jednoręcznych.
Jak wszyscy wiedzą, po takiej rozmowie kobiety zwykle zostają albo przyjaciółkami na całe życie, albo zadeklarowanymi wrogami. I chodzi tu wcale nie o podobieństwo czy różnicę zainteresowań i opinii, ale o stosunek do życia w ogóle.
Obie wolałyśmy poszukiwać w onym jasnych stron i kpić z ciemnych, tak że szczególnych różnic w poglądach nie zanotowałyśmy.
* * *
Pod wieczór wyprzedził nas straszliwie hałasujący wóz, do którego zaprzęgnięty był kudłaty zimnokrwisty. Za wozem, przywiązany do kraty, truchtał zgrabny izabelowaty rumak – kasztanoworudy, z jasnym ogonem i grzywą. Budowa wskazywała, że został ułożony pod siodło, ale wyglądał wyjątkowo ponuro: opuszczony łeb, niepewne ruchy, ciągłe potykanie.
Woźnica strzelił z bata i zimnokrwisty posłusznie przeszedł w nierówny kłus, a izabelowaty w płynny inochód. Wydawało się, że nie biegnie po drodze, tylko płynie nad nią.
– Ech, garny źrebaczek! – Orsana patrzyła z podziwem. – I jaki piękny bieg… Ze sto pięćdziesiąt kładni wart albo i więcej.
Rumak potknął się na równej drodze i upadł. Rozpaczliwie podrzucone nogi wzbiły chmurę kurzu. Woźnica zaklął z emfazą i ściągnął wodze. Zimnokrwisty posłusznie zatrzymał się, a rumak przetoczył się po ziemi i wstał, ciężko unosząc boki w oddechu.
Przez ten czas udało nam się dogonić wóz.
– Hej, panie szanowny, co się stało z konikiem? Kulawy jest czy co?
Chłop splunął siarczyście na ziemię:
– Gdzie tam, ślepy! Miesiąc temu oślepł, żeby go cholera. Z woropachowskiej hodowli, może panny słyszały? Najczystszych krwi rumak, po zeszłorocznych wyścigach dwieście kładni za niego dawali, ale pan nie sprzedał. A teraz prowadzę do mydlarni, tam pewnie właściciel i dwudziestu nie da, skąpiradło jedno…
Ostrożnie pogładziłam konika po długim rudym pysku przeciętym białą strzałką. Jego oczy były całkowicie ślepe, ciekła z nich ropa i pełzały muchy.
– Chyba by się nadał do ojcowego młyna, żeby chodzić w kole – powiedziałam, udając głębokie zamyślenie. – Siostrzyczko, jak myślisz?
– Tego… eee… – Orsana wytrzeszczyła na mnie oczy z wyrazem całkowitego braku zrozumienia na twarzy, ale kobieca solidarność i wrodzona domyślność szybko przeważyły: – Wydaje mi się, że tatuś nie będzie miał nic przeciwko.
– Oczywiście, że nie. – Wzruszyłam ramionami. – Na łożu śmierci powiedział, że możemy korzystać z młyna i wszystkich pieniędzy tak, jak uznamy za stosowne.
– Biedny tatko… – chlipnęła Orsana, roniąc skąpą łzę. Objęłam „siostrzyczkę” i obie z rozpaczą zapłakałyśmy sobie w ramionach.
Miła scenka rodzinna rozczuliła woźnicę, który przy okazji dostał szansę opchnięcia ślepego konia dwóm durnym, zupełnie nieznającym się na rolnictwie pannom – bo kto to widział, żeby wyścigowego konia zaprzęgać do młyńskiego koła!
– No cóż, mógłbym go chyba pannom odstąpić za… eee… dwadzieścia kładni.
Płacz przybrał na sile.
– A zresztą, ze współczucia do panien ciężkiej straty… niech już będzie, siedemnaście.
Nieznacznie szturchnęłam Orsanę w bok. Ale ona wyraźnie pożałowała wszystkich posiadanych pieniędzy i w związku z tym zaniosła się tak rozpaczliwym, przeciągłym i wibrującym szlochem, że cena natychmiast spadła do piętnastu.
Wóz pojechał dalej, a my zaprowadziłyśmy konia do najbliższego lasku.
– Ale oszust, w mydlarni by za niego nawet dziesięciu nie dali – warczała najemniczka, chowając do kieszeni wyraźnie oklapłą sakiewkę. – Wolho, po tej historii ze smokiem to ja się już niczemu nie dziwię, ale powiedz mi, czemu wymusiłaś na mnie wydanie ostatnich pieniędzy na ślepego rumaka?
– A czy to naprawdę taka poważna wada? – zażartowałam, kiwając głową w kierunku Smołki, która z entuzjazmem bobra ostrzyła kły o młodą brzózkę. Pogładziłam izabelowatego po szyi, a on westchnął głęboko, uspokajając się i przyzwyczajając do nowego zapachu. Moje ręce prześlizgnęły się po delikatnych krzywiznach lśniących policzków, po czym nakryły zebranymi w garść dłońmi ślepe oczy. – Śliczny jesteś, taki śliczny… Naprawdę wspaniały… I jaki posłuszny…
Rumak stał, jakby go kto wmurował w ziemię. Przycisnęłam swoje czoło do końskiego i zamknęłam oczy, celowo pogrążając się w nasz wspólny mrok.
Jasność, która niespodziewanie przeszyła go na wskroś, odbiła się bólem w głębi czaszki.
Dokładnie jak się spodziewałam, koń zareagował bardzo gwałtownie. Nie zarżał nawet, tylko kwiknął z rozpaczą, jak gdyby ktoś trafił go lancą, rzucił się, przysiadając na ogonie, po czym stanął dęba, prawie że wybijając mi szczękę podkutym kopytem.
– Hej, hej, spokój! – Ledwie zdążyłam uciec spod oszalałego zwierzęcia. – Orsana, łap go!
Koń zaczął skakać po polanie jak zając, na którego czyhają równocześnie dwa wilki. Odzyskany wzrok bardziej przeszkadzał mu, niż pomagał – tak bardzo odzwyczaił się od ufania oczom, że wpadał na pnie i potykał się o korzenie.
Drzewa otaczały naszą polankę ze wszystkich stron, oba końce ścieżki przegrodzone były przez nasze wyciągnięte ręce, więc zdenerwowany rumak jednak nie dał rady uciec i wreszcie Orsana chwyciła wodze, po czym złapała pod wędzidłem. Koń zezował w jej kierunku dzikimi czarnymi oczyma, chrypiał i cofał się, ryjąc ziemię kopytami. Najemniczka gruchała do niego jak do małego dziecka: „O, jaki śliczny, wspaniały i na pewno najmądrzejszy ze wszystkich, tu masz, spróbuj, jaki pyszny chlebek”…
Читать дальше