Gerda odsunęła sporą część zbroi na bok, stwierdzając, że bardzo się tego wstydzi, lecz nie potrafi zmusić się do rozstania z „tymi arcydziełami sztuki kowalskiej”. Ale i wśród pozostałych można było dostać oczopląsu.
Po dłuższych wahaniach, naradach i przymiarkach Orsana zdecydowała się na srebrzystą kolczugę sięgającą trochę poniżej pasa, bez ozdób i zbędnych blaszek, za to lekką i wyjątkowo wytrzymałą. Miecz wybrała sama – elfi, średnich rozmiarów, również nierzucający się w oczy, ale wzbudzający szacunek. Pas ze skóry bazyliszka z przymocowanymi do niego pochwami, oczywiście nie pustymi, na cienkiej talii dopełniał wyglądu najemniczki.
– Ślicznotka! – skomentowałyśmy jednym głosem ja i smoczyca.
– Z taką to nie wstyd iść się bić na śmierć i życie! – dodała Gerda.
Czerwona jak burak i szczęśliwa Orsana okręcała się wokół własnej osi, próbując ocenić wspaniałość ekwipunku bez użycia lustra.
– A ty? – Smoczyca zbliżyła pysk do mojej twarzy i zobaczyłam, jak powoli rozszerzają się pionowe źrenice w miodowych oczach. – Nie chcesz mnie o nic poprosić?
– Poprosić? Nie. – Lewark dostatecznie dużo opowiedział mi o smoczych zwyczajach, a w szczególności o pytaniach, które wymagały bardzo konkretnych odpowiedzi. Gerda delikatnie sprecyzowała:
– A w takim razie co chciałabyś otrzymać w prezencie?
– Przysługę – odparłam bez namysłu. Smoczyca prychnęła, jednocześnie z niezadowoleniem i satysfakcją.
– Wiesz, o co prosić. Ktoś nauczył?
– Pewien stary znajomy.
– Widzę, że masz szczęście do znajomych. – Gerda znacząco puściła do mnie oczko, krzywiąc w uśmiechu kąciki łuskowatych warg. – Albo i pecha, zależy, z której strony spojrzeć…
– O co pani chodzi?
Ale smoczyca już odwróciła się tyłem, zadowolona, że w końcu udało jej się wywołać we mnie jakąś żywszą reakcję. Zaklęłam w myślach, wiedząc doskonale, że jeżeli smok nie odpowiedział na pytanie za pierwszym razem, to nie ma sensu powtarzać.
Gerda zaczęła chować broń z powrotem do skarbca, sarkastycznie komentując okoliczności, przy których w jej łapy trafił ten czy inny przedmiot. I bez tego spora kolekcja cały czas powiększała się dzięki „nieznającym strachu rycerzom bez wady i skazy”, w przypadku których za jedyną realnie istniejącą, aczkolwiek ogromną wadę można było uznać brak strachu w obliczu jednoznacznej przewagi wroga.
Pożegnanie było bardzo ciepłe. My obiecałyśmy, że będziemy wpadać w odwiedziny, smoczyca – że do nas przyleci, po czym machałyśmy do siebie nawzajem, aż znikłyśmy sobie z oczu.
– A co to za przysługa, którą Gerda ci obiecała? – przypomniała sobie Orsana, w chwili gdy zbliżałyśmy się już do wsi.
– Pomoże mi, jeżeli zaistnieje taka życiowa konieczność.
– A jak ona się dowie, czy taka konieczność zaszła, czy nie?
– Dowie się. – Uśmiechnęłam się. – A przynajmniej bardzo chciałabym na to liczyć…
Senny półmrok stajni znudził się Smołce szybko, więc nie zastanawiając się zbytnio, wykopała drzwi boksu i poszła paść się siołem. Po krótkiej chwili szczypania zakurzonej trawy na poboczu, gałęzi drzew i puchowej pierzyny, wywieszonej na płocie do suszenia (to, co początkowo wzięłyśmy za krążący po okolicy puch z topoli, okazało się puchem z gęsi), w krzakach za wsią kobyła natrafiła na zdechłego psa i z apetytem nim zagryzła, po czym wytarzała się w resztkach, od kopyt po grzywę przesiąkając odorem nieświeżego trupa.
Na mój widok radośnie ruszyła na spotkanie i bardzo się zdziwiła, gdy odskoczyłam od niej, sypiąc przekleństwami i równocześnie zaciskając nos. Nie zaryzykowałam powrotu z nią do wsi – kto wie co jeszcze zdążyła nabroić, a przesądni chłopi naprawdę mogliby obrzucić nas kamieniami. Obeszłam psotnicę od nawietrznej, złapałam za uzdę i na wyciągniętej ręce powlokłam do widniejącego niedaleko jeziora. W tym czasie Orsana udała się do gospody po nasze rzeczy.
Do jeziora Smołka podeszła bardzo sceptycznie i mimo twardego, równego dna kategorycznie odmówiła włażenia do wody dalej niż po brzuch, prawdopodobnie pamiętając podstępne oczka na mokradłach. Raz i drugi plusnęłam na nią wodą, na co kobyła obraziła się wprost śmiertelnie – zaczęła parskać, po czym otrząsnęła się, wybrała dogodny moment i pchnęła mnie pyskiem w plecy, zwalając z nóg. Zanurzyłam się z głową, co niespecjalnie mnie zmartwiło – woda była wyjątkowo czysta, chociaż wiosennie chłodna i trzeźwiąca.
W czasie gdy my wygłupiałyśmy się pluskaniem na siebie i gonitwami po płyciźnie, wróciła chichocząca Orsana i opowiedziała, że karczmarz próbował złapać uciekającą Smolkę, a teraz siedzi na dachu i tuli się do komina, podczas gdy wynajęty stolarz pilnie robi nową drabinę, bo stara sięga tylko do rynny, a biedaczysko odmawia złażenia po śliskich dachówkach. I ma na temat mojej kobyłki wcale nie tak dobre zdanie jak przedtem.
Skorzystałyśmy z okazji i wyprałyśmy ubrania, które rozwiesiłyśmy do wyschnięcia na krzakach, i w oczekiwaniu na powyższe przez chwilę opalałyśmy się na brzegu. Do wieczora było jeszcze daleko, ale słoneczko już zaczynało spoglądać w dół, tak że ponowne spieczenie się mi nie groziło.
W pobliżu jakiś wymięty dziadek ciągnął sieci – wychodziło mu to nie najlepiej z tej racji, że bardziej interesował się dwiema na wpół nagimi pannami niżeli połowem jako takim. Ja leżałam na plecach, z oczami zasłoniętymi ręką, Orsana nadal nie mogła uwierzyć w swoje szczęście i siedząc, podziwiała miecz. Wijący się po klindze grawerunek lśnił w słońcu jak wężowa łuska.
– Jak myślisz, jest zaczarowany?
– Bardzo możliwe, ale nie jestem w stanie dokładnie określić w jaki sposób. Elfy nie nakładają zaklęć na gotową klingę, a wplatają je na etapie kucia. Zwykle są to zaklęcia wytrzymałości, samoostrzenia i skuteczności przeciwko nieumarłym.
– To by było miłe. – Najemniczka schowała nowy nabytek do pochwy i poszła sprawdzić ubrania. – Chyba wyschły.
Ku wyraźnemu rozczarowaniu dziadka odziałyśmy się. Wyglądało na to, że udało mu się utopić sieć, co zarejestrował wyjątkowo poniewczasie i teraz desperacko grzebał w wodzie kijem.
– No to pozostał tylko koń. – Orsana wlazła na Smołkę za moimi plecami. Czarna kobyłka tylko westchnęła i udała, że pod podwójnym ciężarem zaraz padnie, gdzie stoi. – W najgorszym razie sprzedam pas z nożami, nie ma ich w obowiązkowym ekwipunku.
– Hm, chyba jednak trochę szkoda. – Rzuciłam krótkie spojrzenie na zdobione rubinami rękojeści. – Z koniem można poczekać, jeśli przez dwa tygodnie nie trafi nam się jakaś okazja do zarobku, to sprzedasz noże i kupisz wierzchowca przed samym turniejem.
Decydujące okazało się zdanie Smołki, której nikt nie zapytał. Gdybym nie widziała tego na własne oczy, nigdy bym nie uwierzyła, że ta parszywka może zrobić naraz parę szpagatów – przednimi i tylnymi nogami. Paskudna kobyła ze złośliwym wyrazem pyska obejrzała się na zszokowane pasażerki: „Wypchajcie się sianem i idźcie na piechotę!”.
Podzieliłyśmy się z wredotą naszą szczerą opinią o leniwych oraz bezmózgich bydlętach i wylazłyśmy z siodła. Smołka jak gdyby nigdy nic po pajęczemu pozbierała wyciągnięte kończyny i wstała.
– Gdy kupię konia – burknęła Orsana – będzie to koń, a nie klaun – akrobata z wędrownego cyrku.
– Za to jest bardzo zwinna – wystąpiłam w obronie Smołki. – No, jaki jeszcze koń zgodzi się wieźć cię po zboczu górskim czy po wzgórkach na mokradłach?
Читать дальше