Marran kręcił odmownie głową, Żłopał wielkimi łykami wino i uśmiechał się z wdzięcznością do Swena. Tamten co pewien czas szeptał, pochylając się mu nad uchem:
– Brawo, Raulu! Kiedy się połapałeś, że to zwykły pies?
Albo:
– Po naderwanym uchu? Istna komedia!
Raul niezmiennie wzruszał ramionami i odpowiadał nonszalancko:
– Nie rozśmieszaj mnie, Swenie… Od kiedy to odmieńcy hasają w biały dzień?
Tamten chichotał bezdźwięcznie, roniąc łzy rozbawienia.
Nadchodził wieczór po dusznym, upalnym dniu. Bazar cichł. Miejscowi kramarze ładowali towar na wozy i jechali do osady na nocleg. Goście z daleka rozpalali ogniska, gotowi nocować pod wozami. Na drzwiach nawiedzonej szopy zawisła ogromna kłódka. Właściciel długo i wylewnie dziękował Raulowi i ściskał mu rękę. Na ciemniejącym niebie zabłysły pierwsze gwiazdki.
– Dokąd teraz? – zapytał Swen, kiedy szli razem pustoszejącą powoli drogą. – Gdzie zanocujesz?
– Nigdzie – odpowiedział Raul w zadumie. – Pójdę dalej. Nocą nie ma upału.
– Nie traci się sił – stwierdził ze zrozumieniem tamten. – Ciągnie cię do przodu, nieważne dokąd, byle dalej, byle tylko iść, zdzierając podeszwy… Czy tak?
– Tak – odparł zdumiony Raul.
– Tak samo, jak mnie – oświadczył Swen.
Szli milcząc jakiś czas, minęli usypiającą osadę i wydostali się na szeroki, biegnący w dal gościniec. Ze stepu dobiegał chór cykad.
– Jesteśmy do siebie podobni – przerwał milczenie Swen. – Jesteśmy wyjątkowi, różnimy się od zwykłych zjadaczy chleba… Chyba zauważyłeś, że nie jestem taki, jak inni. Bo ja od razu to zauważyłem, jeśli chodzi o ciebie. Obaj robimy rzeczy niezrozumiałe na pierwszy rzut oka. Dlaczego uratowałeś tego psa?
Raul wzruszył ramionami.
– Nie lubię egzekucji… ani oprawców.
Znowu milczeli chwilę. Nocny wiatr przynosił zapach stepowych traw. Nad głowami wędrowców rozbłysła mglistą łuną Droga Mleczna.
– A dlaczego mi pomogłeś? – odparował Raul.
Swen zaśmiał się.
– Niewytłumaczalny impuls! Może z ciekawości. Nikogo jeszcze nie ratowałem.
Nad horyzontem wschodził rozżarzony do czerwoności księżyc. Swen zdawał się bardzo przejęty, śmiał się pod nosem, poklepywał przyjaźnie towarzysza po ramieniu albo nucił coś bez słów i wyraźnej melodii. Zielone oczy błyszczały gorączkowo.
Księżyc wznosił się coraz wyżej, żółknąc powoli. Nieregularne plamy na jego powierzchni nadawały mu wygląd obojętnie zastygłego oblicza. Swen lekko podrygiwał, idąc niemal tanecznym krokiem.
– Ach, drogi Raulu! Cóż może być lepszego, niż iść tak nocą pustym stepem, patrzeć na księżyc i rozmawiać z przyjacielem? Jesteś znakomitym towarzyszem podróży, ponieważ potrafisz słuchać… Nieczęsto się spotyka takiego arystokratę ducha, jak ty. Nadszedł jednak czas rozstania. Żegnaj na zawsze, Raulu.
Zatrzymał się pośrodku drogi. Marran rozejrzał się ze zdumieniem. Wokół nie było żadnego ogniska ani schronienia. Swen przyglądał się mu z uśmiechem.
– Miło było cię poznać, przyjacielu.
Otworzył usta, jakby chciał ziewnąć. Raul ujrzał błyskawicznie wydłużające się, nieczłowiecze, ostre jak u drapieżnika kły.
Marran jęknął i zamarł, stojąc nieruchomo, niezdolny ruszyć się ani głośno krzyknąć. Swen nadal się uśmiechał, jego zielone oczy błyszczały, kły zaś odbijały księżycową poświatę, jakby były z kości słoniowej. Kupiec nagle oderwał się od ziemi, padając do tyłu, zrobił salto w powietrzu i opadł na cztery łapy – straszne, ogromne narzędzia do zabijania.
Stali naprzeciw siebie: człowiek sparaliżowany strachem i przerażający odmieniec z żądzą mordu w oczach.
Cykady spokojnie szemrały.
Po minucie, która wydawała się Raulowi wiecznością, wilkołak rozciągnął powoli wąskie, brązowe wargi, spod który sterczały kły, uderzył się po boku potężnym ogonem i powoli się odwróciwszy, skoczył w ciemność.
Raul stał nadal bez ruchu.
Niefortunna przygoda z Mireną przyspieszyła nasz odjazd z miasteczka Karat. Znowu wdychaliśmy kurz przemierzanej drogi i znowu nocowaliśmy w kolejnych gospodach.
Moje położenie stawało się coraz bardziej niezręczne i niewygodne. Każdą rozmowę musiałem prowadzić pod okiem Larta, który srogo mi zakazał samodzielnych przechadzek i spotkań. Legiar zrobił się nerwowy, a swoje rozdrażnienie wyżywał na mnie. Pewnego razu, gdy wpadł w ciemnym korytarzu gospody na wielki i ciężki wieszak, w przypływie złości wyrzucił go za okno. Potem dwóch rosłych chłopów dźwigało go z powrotem i ledwie dało radę.
Zatrzymywaliśmy się na dzień, dwa w większych miejscowościach, a wówczas mój pan zamykał mnie w lichej karczemnej izbie. Dosłownie zamykał, nie dając możliwości wyjść ani wpuścić kolejnej Mireny ze złowieszczą przepowiednią na ustach. Tak jakbym to ja odpowiadał za szaleństwo Orwina i za wszystkie idiotyczne historie na temat mitycznej Trzeciej Siły. Tak czy inaczej, ta podróż stawała się coraz bardziej dla mnie dręcząca.
W końcu dotarliśmy do miasta Walet, o połowę większego niż Karat i w równym stopniu dla mnie odpychającego. Gapie wytrzeszczali oczy na naszą karetę, a słudzy w karczmie trącali się w bok i szeptali między sobą: „Czarownik! Mag!”. Ów fałszywy splendor przestał mnie cieszyć, tylko mnie męczył.
Pierwszego wieczoru zdarzyło się coś bardzo nieprzyjemnego. W ogniu płonącym na kominku objawił się sam Baltazar Est.
Oczywiście nie we własnej osobie, gdyż ujrzeliśmy tylko jego rozpaloną złością twarz, jakby odbitą w niewidocznym zwierciadle. Wrzasnąłem na ten widok i odskoczyłem od kominka ze szczypcami w dłoni. Lart wywrócił fotel, na którym siedział.
– Jak mam to rozumieć, Legiarze? – zaczął bez ceregieli. – Powinieneś przyjąć na siebie odpowiedzialność za uwolnienie Marrana…
Lart wyrwał mi bez słowa ciężkie szczypce i poruszył nimi płonące polana. Zjawa Esta zakołysała się i rozwiała z cichym sykiem.
Mag udawał, że nic się właściwie nie stało, ale nie dał mi zasnąć, chodząc całą noc po pokoju.
Wszystko szło dalej, jak poprzednio.
Wciąż zamknięty, zacząłem przywykać do samotności i układać pasjanse. To zajęcie było od dawna mą ulubioną rozrywką. Długo używane karty były mocno wystrzępione, do tego stopnia, że czasem trudno było odróżnić damę od króla. Układałem je na rozmaite sposoby i zastanawiałem się, za co mnie to wszystko spotkało, a także, czego chce mój pan. Myślałem o ucieczce, gdy usłyszałem chrobot klucza przekręcanego w zamku i w drzwiach stanął Lart. Od dawna nie widziałem go tak ożywionego.
– Nareszcie coś konkretnego! – zawołał niemal wesoło. – Zbieraj się, panie czarowniku, mamy przed sobą ważną wizytę!
Jednym ruchem zmiótł moje karty ze stołu, nie bacząc, że pasjans właśnie zaczął mi wychodzić, co zdarzało się nader rzadko!
Przeczuwając kolejną aferę, oczyściłem mój czarny, szamerowany srebrem kaftan. Nić tu i ówdzie zaczęła się już strzępić. Wyczyściłem także buty i szpadę w ozdobnej pochwie. Przebierałem się z niechęcią, podczas gdy Lart przechadzał się po izbie, strzelał palcami i mówił bez przerwy:
– Jest kupcową i właścicielką paru manufaktur, miejscowa starszyzna wielce ją poważa i uprasza o datki, sam burmistrz jest u niej zadłużony, a połowa towarów na rynku należy do niej. Ale co najciekawsze owa dama słynie z tego, że jest czarownicą. Warzy zioła, ma czarnego kota i magiczną księgę…
Читать дальше