Czarniawa wyszła spod wozu, klnąc pod nosem. Raul skłonił się piegowatej i także wyszedł. Warujący za kołem pies poderwał się i zamerdał ogonem.
– Ale się przyczepiłeś – rzekł do niego Marran.
Bazar żył dalej swoim hałaśliwym, barwnym życiem. W zagrodach głośno beczały owce, chłopskie konie zanurzały pyski w workach z obrokiem, ryby błyskały śliskimi łuskami. Raul rozglądał się za kolejną pracą. Pies nie odstępował go ani na krok, dopóki tłum nie zaniósł ich w stronę kramów rzeźnickich.
Wtedy zdarzyło się coś niezbyt miłego. Spomiędzy straganów wypadła sfora wielkich, dobrze wykarmionych psów. Towarzysz Raula szczeknął jękliwie i przysiadł z wrażenia na ogonie, jakby ktoś podciął mu łapy. Sfora zaniosła się na to wściekłym, ogłuszającym ujadaniem i rzuciła się do ataku na obcego. Zaczęła się dzika pogoń.
Raul stał jak wryty, bezradnie spoglądając na to wszystko. Ujadanie prędko się oddaliło, potem znowu z lekka się przybliżyło, wreszcie utonęło w bazarowym rozgwarze.
Marran poczuł się okropnie samotny. Słuchał głuchych uderzeń rzeźnickich toporów.
– Nie stój w przejściu, gapo!
Ktoś go odepchnął na bok. Uderzył o czyjeś plecy, starając się utrzymać na nogach. Tamten potknął się, ale nie przewrócił. Raul uchwycił się żerdzi najbliższego straganu.
– Przepraszam – mruknął.
Człowiek, którego potrącił, był wychudły, a z odzieży bardziej przypominał mieszczanina niż wieśniaka. Twarz, skryta częściowo w cieniu straganiarskiego daszka, była pociągła i śniada. Błyszczały w niej ironicznie wąskie, zielonkawe oczy.
– Nic nie szkodzi – odparł cicho nieznajomy – każdemu się zdarza.
Zmieszany Marran spuścił oczy.
W tej chwili pojawił się sprzedawca, wołając:
– Hej, nie zasłaniajcie towaru!
Nieznajomy uśmiechnął się wyrozumiale i odszedł na bok. Raul poszedł za nim, sam nie wiedząc czemu.
– Nietutejszy? – zapytał tamten.
– Właściwie… cudzoziemiec – oświadczył Marran.
Nieznajomy pokiwał głową.
– Pan także nie jest stąd – zauważył Raul po chwili milczenia.
– Jestem kupcem – ochoczo oznajmił rozmówca – podróżuję, pytam o ceny…
Spacerowali wolnym krokiem między kramami. Słońce stało w zenicie, a handlujących na bazarze ogarniała gorączka.
– Przesyt – stwierdził kupiec. – Brakuje jednak prawdziwej egzotyki, miłej sercu każdego arystokraty. Jak pan sądzi?
Raul wzruszył ramionami.
– Swen – przedstawił się handlowiec i podał rozmówcy wąską dłoń.
Marran uścisnął ją machinalnie i dopiero po chwili uświadomił sobie, że także wypadałoby się przedstawić.
– Raul.
– Jestem człowiekiem Północy, Raulu – cedził powoli Swen. – Ten step jest bogaty, lecz monotonny Nie ma pan ochoty przysiąść?
Przysiedli na jakichś workach w cieniu niewielkiej szopy, służącej za składzik. Wcześniej skryły się w tym samym cieniu dwie młodziutkie dziewuszki z kobiałkami, w kolorowych chustkach na głowach.
– Coś mi się zdaje, że pan także jest z Północy – zasugerował tamten, z ulgą wyciągając zmęczone nogi. – Dlatego się rozumiemy. Tęsknię do gęstych lasów, sękatych korzeni, zarośniętych wąwozów, leszczynowych zagajników, jezior wśród drzew… Tutaj jest sucho i pusto. Step ciągnie się równo jak po stole, wiatry wieją ze wszystkich stron…
– I nie ma się gdzie ukryć – zauważył Raul.
– Otóż to! – gorliwie przytaknął rozmówca. – Dokładnie tak!
Siedzące w pobliżu dziewczęta rozmawiały z ożywieniem. Do uszu Raula dotarło słowo „odmieniec”. Zaczął się przysłuchiwać.
– Dziesięciu ludzi już zagryzł.
– Nie wyjdę sama na pole, choćby mnie psami szczuli!
– Ja tak samo…
Swen zauważył, że Raul podsłuchuje rozmowę dziewczynek i uśmiechnął się.
– O czym one mówią?
– O odmieńcu – wyjaśnił Marran. – Zdaje się, że wszyscy się go tutaj boją.
Tamten wzruszył ramionami, wyrażając dezaprobatę i lekceważenie dla sprawy.
– Też mają się czego bać… Prażą się w bezlitosnym słońcu, wdychają kurz, mają jedno drzewko i jedną studnię na całą wioskę, często wyschniętą… A im w głowie odmieniec!
Wydobył zza pazuchy manierkę. Raul instynktownie przełknął ślinę.
– Napij się – zaproponował życzliwie.
Marran chciał odmówić przez grzeczność, lecz Swen wcisnął manierkę do uniesionej w przeczącym geście dłoni. Raul prędko przywarł ustami do otworu szyjki. Rozkoszny smak świeżej, zimnej wody na pewien czas osłabił jego wolę i zamącił w głowie. Szczęśliwy, że może ugasić pragnienie, wypił niemal wszystko do dna.
– Do licha – mruknął, oddając manierkę – chyba niewiele w niej zostało.
Swen nie okazał złości ani rozczarowania.
– Nie szkodzi… Dla mnie wystarczy.
Także przyłożył do ust manierkę.
Przeraźliwy kobiecy krzyk, dobiegający z drugiej strony szopy, sprawił, że się niemal zakrztusił. Dziewczynki podskoczyły, jak oparzone. Na chwilę przycichł hałas bazaru, aby po chwili wybuchnąć trwogą i niedowierzaniem.
– Tfu, do czorta! – powiedział ktoś zza pobliskiego wozu. – Kto tam tak wrzeszczy?
Pisk zamienił się w pełne lęku pokrzykiwania:
– W szopie, w szopie! Chciał na mnie się rzucić!
Ludzie wyciągali szyje, żeby coś zobaczyć, niektórzy porzucali towar i zaintrygowani biegli na miejsce zdarzenia, mamrocząc po drodze:
– Tam do licha! Co za zaraza!
Swen wreszcie się wykaszlał.
– Pewnie ktoś jej ukradł sakiewkę – mruknął z niechęcią.
Z drugiej strony słychać było pytania tłumu.
– Co takiego? Kto?!
– Odmieniec!!! – zawyła kobieta, odzyskując siły.
Swen podskoczył, wydając nieartykułowany, zdławiony dźwięk. Dłoń, ściskająca manierkę, zadrżała. Raulowi przemknęło przez głowę, że kupiec jest tchórzliwy.
Siedzące obok dziewczynki zniknęły jak kamfora. Spod stojącego w pobliżu wozu wyskoczył rozczochrany chłopak, wpadając na cisnących się ciekawskich. Wokół szopy rozpętał się chaos, jedni się pchali jak najbliżej, inni uciekali. Raul i jego towarzysz znaleźli się niespodziewanie w oku cyklonu.
– Powariowali – stwierdził Swen z przekonaniem. – Pójdziemy zobaczyć, Raulu?
Owa propozycja nie świadczyła jednak o tchórzliwości. Poprzez krzyki niewiasty przebijały się teraz inne głosy.
– Kto go widział?
– W szopie…
– Nareszcie wpadł!
– Odejdźcie! Odsuńcie się wszyscy!
Potem ludzki gwar zagłuszyło ujadanie licznych psów, zapewne tych samych, które Marran spotkał przy kramach rzeźników.
– Chodź, Raulu! – Swen zdawał się przejęty i rozbawiony zarazem. – Chodźmy zobaczyć, jak tubylcy postępują z odmieńcami!
Marran nie odpowiedział, tylko przywarł do ściany szopy, zaglądając w dość sporą dziurę po sęku.
Kiedy jego oczy przyzwyczaiły się do panującego w środku półmroku, dostrzegł w kącie za stosem beczek i drewnianych skrzynek jakiś potężny, szarawy kształt. W wąskiej strudze światła zobaczył dokładnie tylko przednią łapę i naderwane ucho.
– Boże… – jęknął, odskakując od ściany. – To mój pies!
Tłum wokół szopy gęstniał. Ktoś po drugiej stronie głośno doradzał:
– Podpalić i spokój…
– Głupi! Chcesz to spalić?! Mam tam pełno towaru!
– Zapomnisz o towarze, kiedy ten potwór skoczy ci do gardła!
– Znieście tu słomę, ludzie!
– Przydałby się osinowy kołek…
Читать дальше