– Więc to tak – rzekł dziedzic spokojnie, nieomal łaskawie. – Więc to tak, Barcie…
– Niczego nie wziąłem! – zawołał z rozpaczą ciemnowłosy.
Wywlekli go za drzwi. Panna dziedziczka zapłakała w głos i wybiegła z jadalni, potrącając i niemal zwalając z nóg swego młodszego braciszka, drżącego na całym ciele.
– Wielkie nieba… – powtarzała kucharka, biegnąc za nią.
Wsparty plecami o ścianę Raul łyknął wody ze swojej szklanki, krztusząc się przy tym. Czarnowłosego wyprowadzili na ganek, potem zaś, nie zwracając uwagi na jego łzy i zapewnienia o niewinności, zaciągnęli na podwórzec. Raul wyszedł za nimi bezmyślnie, jak automat. Zdzierali odzież z młodzieńca, ktoś świsnął nad nim knutem. Dziedzic pokrzykiwał zachęcająco, trzymając przed sobą wyrywającego się syna.
– Nie ma się co wymigiwać! Patrz i ucz się…
Bruneta rozciągnęli na trawie, trzymając za ręce i nogi. Krzepki parobek zaczął chłostać go knutem. Raul pragnął odejść, ale stał jak skamieniały. Dziedzic wciąż dogadywał:
– Przyłóżcie złodziejowi, bo zasłużył! Jeszcze, jeszcze!
– Dosyć! Przestańcie! – wrzasnęła dziedziczka, wbiegając na ganek.
Kucharka złapała ją wpół i wciągała z powrotem do środka. Panna krzyczała dalej:
– On nie mógł! To nie on!
Jej ojciec odwrócił się ku niej z pochmurnym obliczem. Kucharka wepchnęła ją w końcu do wnętrza, sama zalewając się łzami. Zza zatrzaśniętych drzwi dał się słyszeć rozpaczliwy okrzyk:
– Bestie!
Raul poczuł się bardzo źle. Oparł się o ścianę budynku, gryząc dłoń i czując na języku smak krwi.
Bicz opadał, świszcząc i przecinając skórę. Po czwartym uderzeniu nie trzeba już było przyciskać siłą Barta do ziemi. Reszta parobków stała w pobliżu, zbita w gromadkę o pobladłych licach.
– Tato! – zawył w tym momencie syn dziedzica głosem zranionego zwierzątka. – Tato, wybacz! Zostawcie Barta! Nie róbcie tego!
Padł przed ojcem na kolana, a wtedy z jego dłoni wyleciały dwa miedziaki i potoczyły się po trawie.
Nastała kompletna cisza. Knut przestał świszczeć, umilkły też jęki Barta. Po chwili rozległ się płacz chłopaczka.
– To nie on zabrał… To ja… Wybacz…
Ojciec patrzył nań w osłupieniu, poruszając bezdźwięcznie wargami.
Potem wszyscy, oprócz leżącego nieruchomo w trawie młodzieńca, popatrzyli na schylonego pod ścianą, boleśnie skurczonego Marrana.
*
Tłukli go całą gromadą.
Najpierw go wychłostali, potem zapłakana kucharka biła go wałkiem po plecach.
– A masz! Fałszywy jasnowidz, żmija jadowita!
Potem dziedzic skopał jego brzuch ciężkimi buciorami.
– A masz, przybłędo! Masz, psie!
Parobkowie lali go grupowo, ciągnęli za włosy i pluli mu w twarz, dopóki Raul nie stracił przytomności.
Wrzucili go półżywego do rowu pełnego brudnej wody. To go otrzeźwiło. Usłyszał nad sobą głosy:
– Jeszcze nie zdechł?
– Ledwie zipie… Jasnowidz!
– Podtop go dla pewności.
– Szkoda rąk brudzić…
Głosy się oddaliły. Raul ostrożnie poruszył ręką i namacał cudem ocalone w strzępach odzieży zawiniątko.
Leżał w rowie na poboczu sporego gościńca. Przed oczami miał gąsienicę przygniecioną kamieniem. Robak wił się rozpaczliwie, a przez różową skórę prześwitywały ciemnofioletowe wnętrzności.
Pławiąc się w mętnej wodzie, sam się poczuł takim nędznym robakiem, oczekującym już tylko równie marnej, żałosnej śmierci.
– No cóż, mój drogi – oznajmił Lart następnego dnia po bankiecie w ratuszu – kolejny raz przekonałem się, że w trudnych sytuacjach jesteś równie pomocny, jak kamienny bałwan. Dlatego dzisiaj strzec będziesz naszych komnat.
Nie miałem zamiaru się sprzeciwiać. Obserwowałem ze smutkiem, jak przesypuje do sakiewki garść złotych monet i wybiera się na poszukiwania śladów mitycznej Trzeciej Siły w miasteczku Karat. Już w drzwiach rzucił jeszcze przez ramię:
– I nie waż się wychodzić za próg, choćby nawet cała gospoda waliła się i paliła!
Jego kroki ucichły na schodach. Poczułem się więźniem złotej klatki, jakby na ironię otoczonym zbytkiem i komfortem.
Zegar na wieży ratusza wybił jedenastą rano. Przespacerowawszy się po komnacie, przysiadłem w końcu na parapecie i zacząłem obserwować przechodniów. Wszyscy wydawali mi się teraz odpychającymi, w najwyższym stopniu nikczemnymi osobnikami i głupimi zarozumialcami. Jeśli chodzi o kobiety, nie zauważyłem ani jednej zasługującej na uwagę. Wzdychając z goryczą, wspominałem rodzinny kraj, karczmarza nalewającego mi na kredyt, milutką Dannę uważającą mnie za „ucznia czarnoksiężnika”… Po szybie spacerowała mucha, z którą bezwzględnie się rozprawiłem.
W chwili ostatecznego duchowego upadku usłyszałem pukanie do drzwi. Zamarłem, niemile zaskoczony. Stukanie się powtórzyło, tym razem nieco głośniejsze.
Struchlałem. Co innego udawać czarownika przy pomocy i w obecności Legiara, całkiem zaś co innego popisywać się w pojedynkę rzekomą mocą magiczną. Małoduszny lęk skłaniał mnie, żeby się nie ujawniać.
Pukanie jednak się powtórzyło. W końcu ruszyłem ku drzwiom, próbując po drodze wyobrazić sobie sposób zachowania odpowiedni dla wielkiego maga.
– O co chodzi? – warknąłem, uchylając drzwi.
Ujrzałem wpatrzone we mnie chabrowe oczęta czarującej osóbki w czepeczku i fartuszku pokojówki. Odetchnąłem z ulgą.
– Panie czarodzieju – zaczęła cienkim, drżącym głosem dziewczyna – proszę wybaczyć… Sprzątanie… Przepraszam…
Wykonała uroczy dyg, przysiadając niemal na podłodze.
Cofnąłem się w głąb pokoju, nie wierząc swojemu szczęściu. Służąca, trochę ośmielona, wniosła do środka wiadro wody i szczotkę na długim kiju.
Miała nie więcej niż szesnaście lat. Sięgała mi głową do ramienia, choć nie jestem szczególnie wysoki. Spod wykrochmalonego czepeczka wymykały się rudawe kosmyki, na okrągłym, rumianym liczku malowała się determinacja, by wykonać jak najsumienniej trudną misję sprzątania pokojów czarodzieja.
Los postanowił wynagrodzić mi najwidoczniej upokorzenia doznane na wczorajszej uczcie u burmistrza.
Dziewczyna wzięła się do pracy. Wydobyła z wiadra szmatę ociekającą wodą, zręcznie owinęła nią szczotkę i wsunęła pod fotel, na którym siadłem z podwiniętymi nogami. Skromnie spuszczała chabrowe oczęta, starając się na mnie nie patrzeć.
– Jak ci na imię? – spytałem nonszalancko.
– Mirena – szepnęła nieśmiało.
Byłem zachwycony. Służąca zamiatała podłogę, mając zakasane rękawy, co uwydatniało jej delikatne rączki. Czepeczek zsunął się na czoło, odsłaniając śliczny, rudawy loczek na karku.
Sprzątała dość niedbale. Mnie osobiście zdarzało się zmywać podłogę u czarodzieja czyściej i dokładniej. Miałem ochotę dać jej lekcję porządnego sprzątania. W tej chwili wyprostowała się, poprawiając dłonią niesforny czepek i nasze oczy się spotkały. Zarumieniła się z tego powodu.
– Czy pan czarodziej byłby uprzejmy – zaszczebiotała – wezwać swego sługę, żeby… karnisz…
Zacięła się.
– Co, moja miła? – zapytałem życzliwie.
– Przetrzeć karnisz – wyszeptała. – Jest za wysoko, nie dosięgnę…
Zrozumiałem w końcu, że chciałaby zetrzeć kurz z karnisza nad oknem, który był dla niej równie wysoko jak niebo.
– Nie ma tego mojego próżniaka – odparłem zatroskany. – Musiałem go gdzieś wysłać z ważnym zleceniem. Cóż począć?
Читать дальше