– Zatrzymajcie się na chwilę? – zawołał Jons. – Gote został gdzieś z tyłu. Musimy na niego zaczekać.
Wstrzymali konie.
– Co się z nim stało? – krzyknął Dominik.
– Nie wiem. Może odjechał w bok za potrzebą.
– Nie mówił ci?
– Nie. Nawet nie zauważyłem, kiedy się zatrzymał. Po prostu przestałem słyszeć kroki jego konia.
Poczekali chwilę. Czarne skrzydła łopotały w górze, gdy wrony przelatywały nad głowami czekających. Żaden jeździec się jednak nie ukazał.
– Gdzie on się podział? – irytował się Dominik. Po chwili zawołał: – Gote!
Potężne echo odbiło się od skalnych ścian: „Gote Gote, Gote…” Żadnej odpowiedzi. Dominik zawołał znowu. Gdy echo ucichło, nad doliną zapadło złowrogie milczenie.
Dominik zastanawiał się.
– Nie mógł przecież stoczyć się w dół. Tak stromo nigdzie tu nie było. Chodźcie, rozejrzymy się!
W nie najlepszych humorach zawracali konie. Villemo złościła się, że będzie musiała znowu jechać do tej okropnej doliny, chciała się jak najszybciej stąd wydostać. Zła była na Gotego, który przyczyniał im kłopotów.
Zobaczyli go po kilku minutach. Siedział oparty plecami o jakiś pień i spał z twarzą ukrytą pod kapeluszem.
– Dlaczego tak tu siedzisz? – zapytał Dominik ze złością, zeskakując na ziemię. – A co zrobiłeś z koniem? Pozwoliłeś mu odejść?
Jons kręcił się po ścieżce i rozglądał, czy nie zobaczy gdzieś zabłąkanego wierzchowca.
Pozostali tylko wstrzymali konie, niepewni, co robić.
Z drzewa, pod którym siedział Gote, z ostrym krzykiem zerwał się kruk.
– Na Boga, nie możesz tu tak siedzieć i po prostu spać! – wybuchnął Dominik.
Villemo nigdy jeszcze nie widziała go w takim gniewie. Gdy Gote nie odpowiadał, Dominik zapytał niepewnie:
– Jesteś chory?
Czekali. Żadnej reakcji. Dominik podszedł i potrząsnął siedzącego za ramię. Gote osunął się na bok i tak został. Villemo jęknęła.
Na jego białej koszuli zobaczyli wielką, nieregularną, ciemnoczerwoną plamę, rozlewającą się na całe plecy.
Twarz Folkego zrobiła się kredowobiała.
– Czy on… jest martwy?
– Jak kamień – krótko odpowiedział Dominik.
Podciągnął koszulę leżącego i wtedy na jego plecach zobaczyli głęboką ranę po jakiejś kłującej broni. Narzędzia zbrodni jednak nie było.
Wrócił Jons.
– Koń pewnie uciekł, nie ma go.
– Zapomnij o nim – powiedział Dominik. – Już go nie zobaczymy. Konie mają dla nich wielką wartość.
– Musimy stąd uciekać – szlochał Folke.
– Tak, ale bez paniki! Najpierw musimy go pochować. Nie, grobu nie wykopiemy. Połóżcie go tutaj, chłopcy. Przykryjemy go kamieniami.
Villemo ogarnęły posępne wspomnienia. Równina w śnieżnej zadymie. Zimne, sztywniejące ciało Eldara Svartskogen. Ona sama nosząca kamienie, wyszarpująca je, pracująca ponad siły, zmartwiała, bez jednej łzy, pogrążona w bezgranicznym smutku.
A przecież to było tylko młodzieńcze zadurzenie. Po prostu nic w porównaniu z tą zawieruchą, która teraz szalała w jej duszy, z jej nieutuloną tęsknotą za Dominikiem.
Musiała na chwilę odejść na bok, by uspokoić się trochę.
Jons dopiero teraz zrozumiał, co się stało, i zaczął płakać.
Szlochał rozpaczliwie, gdy pomagał dźwigać towarzysza w górę na niewielką płaską polankę. Potem wszyscy nosili kamienie, także Villemo, choć wspomnienia sprawiały, że czuła się chora.
Dominik widział, że jest blada, niemal zielona na twarzy i nagle pojął, co się z nią dzieje. Powstrzymał ją ruchem ręki.
– Odpocznij – powiedział łagodnie.
Wdzięczna za zrozumienie, usiadła z boku.
Dominik także pamiętał tamten dzień, gdy zobaczył ją idącą poprzez równinę, w śnieżycy, z pokrwawionymi rękami, którymi bez żadnych narzędzi pogrzebała ukochanego. Było mu jej wtedy tak bezgranicznie żal, a przecież wówczas ona kochała innego. Teraz należała do niego, chciała do niego należeć, a on nie mógł jej nawet tknąć.
Poczuł ból w sercu. Jak strasznie niesprawiedliwe bywa życie!
Nie było czasu, żeby robić krzyż, ale Dominik złamał duży kij, wydrapał na nim imię: „Gote”, i ustawił pomiędzy kamieniami.
– Villemo, odmów modlitwę – poprosił.
– Ja? – spytała zaskoczona i spłoszona.
– Nie, wybacz mi – mruknął.
Wciąż zapominał, że choć wszyscy troje: Niklas, Villemo i on, byli nosicielami osobliwego dziedzictwa Ludzi Lodu, to on i Niklas chodzili do kościoła i modlili się. Villemo natomiast obciążona była taką dziedziczną cechą, która ją przed tym powstrzymywała.
Często zastanawiał się, jakie to ma znaczenie.
Sam odmówił modlitwę za duszę Gotego i mogli już ruszać. Wydał rozkaz, by jadący na końcu Jons przywiązał się liną do poprzedzającego go Folkego. Jons wciąż się odwracał, z lękiem spoglądając za siebie.
Choć posuwali się teraz szybciej niż przedtem, nie ujechali daleko, bo wkrótce zapadł zmrok.
Znaleźli jakąś płaską polankę, nie za dużą, w sam raz, by rozłożyć się na noc. Teren był zbyt niebezpieczny, by jechać nocą.
Villemo trochę bezradna rozglądała się za miejscem na spoczynek. Zamierzała jakoś się urządzić na skraju polanki.
– Nie – powiedział Dominik. – Musisz zostać tu z nami, nieważne, że jesteś kobietą. Chodź, położysz się między mną i Kristofferem!
Poszła z uczuciem ulgi.
Przez chwilę wszyscy siedzieli w milczeniu, wstrząśnięci śmiercią Gotego. Villemo żałowała, że nie była dla niego milsza, ale przecież nie jest łatwo odprawiać zalecającego się mężczyznę, a jednocześnie okazywać a mu życzliwość. Mógłby to opacznie zrozumieć.
Teraz już nigdy więcej nie uwiedzie żadnej służącej. I nie zobaczy, jak chciał, gibkich dziewcząt ze Smalandii.
– To byli oni, prawda? – zapytał w końcu Jons.
– Tak, snapphanowie – przyznał Dominik.
– Ale skąd się wzięli?
– Nie wiem. Znają tutejsze lasy na wylot.
Nikt tego głośno nie powiedział, ale wszyscy myśleli to samo: ciekawe, od jak dawna nas obserwowali? Śledzili nas…
Nagle wszyscy poczuli się tacy mali, tacy strasznie mali na tym ciemnym zboczu.
– Musimy wystawić wartę – powiedział Dominik. – Będziemy czuwać po kolei. A gdy tylko się rozwidni, natychmiast ruszamy.
– Tak – rzekł Folke z największym przekonaniem. – Nie powinniśmy tu zostawać ani minuty dłużej niż to konieczne!
Wszyscy byli co do tego zgodni.
Villemo skuliła się za plecami Dominika, bardzo zadowolona z takiego obrotu sprawy.
– No, no – ostudził jej zapały. – Jeśli powiedziałem: przy mnie, to nie miałem na myśli, że na mnie!
Odsunęła się na pół palca.
Zresztą wszyscy ułożyli się blisko siebie. Dominik czuwał jako pierwszy i Villemo chciała mu towarzyszyć. Podziękował uprzejmie, powiedział, że powinna się wyspać.
Nie odrzekła na to nic. Tylko jej twarz przybrała ów charakterystyczny dla Villemo wyraz uporu. On jednak tego nie widział, bo odwrócił się plecami.
Wkrótce trzej dragoni spali twardym snem. Villemo znowu przysunęła się do Dominika. Ponieważ nie reagował, podpełzła jeszcze bliżej i teraz dotykała jego pleców.
Czuła, że jego ciało napina się jakby w proteście, lecz jednocześnie Dominik wstrzymuje oddech. Uznała to za dobry znak.
Przez chwilę leżała spokojnie, po czym podniosła rękę i dotknęła jego piersi. Dominik zesztywniał. Villemo leżała cichutko jak mysz. Czuła, jak jego ciało drży pod jej dłonią.
Читать дальше