Solve wysłuchał go tylko do połowy. Przywiązali Elenę do słupa! A więc dlatego nie przyszła. Poczuł się jednak ogromnie niemiło usłyszawszy, że nie uległa jego czarowi, a zamiast niego wybrała tego durnego chłopa, który go pobił.
E, tam, czort z nimi! Jakie znaczenie mieli dla Solvego ci nędzni ludzie?
Nagle dotarło do niego znaczenie słów, które wymówił mężczyzna w trakcie swej tyrady. On, Solve, miał umrzeć!
Zrozumiał, że to nie przelewki. Tu, na południu, złe oko nie było powodem do żartów. Ale oni się go bali z tej właśnie przyczyny. Zatem w tym tkwi jego siła. Ale jak ją wykorzystać? W jaki sposób?
I znów przemówił tłumacz:
– Twoja droga prowadzi prosto na szubienicę. Nasz ojciec daje ci teraz ostatnią szansę na odpuszczenie grzechów. Czy ukorzysz się przed wolą twego Pana?
Starszy godnością kapłan przysunął krzyż do twarzy Solvego. Solve instynktownie odsunął się do tyłu.
– Odpuszczenie grzechów? – rzekł z pogardą. – Wam go potrzeba za owo niesłychane przestępstwo, jakiego dopuściliście się wobec mnie!
Zabrano krzyż. Teraz Solve uspokoił się, triumfował. Wiedział już, co go czeka, i dlatego też wiedział, co powinien robić.
Omami ich wzrok, będzie im się wydawało, że widzą, jak szubienica rozpada się i zmienia w stos drewna. Uznają, że nastąpił cud, że pojmali niewłaściwego człowieka, podnieśli rękę na świętego.
Tak, to z pewnością wystarczy tym przesądnym hipokrytom. On – świętym?
Solve z trudem opanował się na tyle, by ukryć pogardliwy uśmieszek.
Ludzie zaczęli się przesuwać, kierując się ku wzgórzu, na którym ustawiono szubienicę.
To dopiero będzie zabawa! Największy triumf Solvego!
Ołowiane chmury nadciągały nad miasteczko. Burze nie były w Słowenii rzadkim zjawiskiem, ludzie do nich przywykli.
Heike natomiast nigdy nie przeżył prawdziwej burzy. Słyszał tylko dudnienie grzmotów na zewnątrz i bardzo się wtedy bał. Wiedział, że hałas po pewnym czasie cichnie.
Teraz był na dworze, pod gołym niebem, i nie miał dokąd pójść. Spostrzegł, jak ciemno się zrobiło, a z daleka dobiegł go huk grzmotu.
Każde kolejne uderzenie pioruna zdawało się coraz silniejsze, rozlegało się coraz bliżej. Miał wrażenie, że coś ogromnego, niebezpiecznego naprawdę bardzo się na niego rozgniewało.
A potem niebo rozdarł ostry, przenikliwy blask, od którego zakłuło nieprzywykłe do jasnego światła oczy; tak długo wszak żył w ciemności. Patrzył na niezwykłe błyski na niebie, długie, poskręcane, a potem nagle roziskrzyło się i huknęło tak, że zakrył uszy dłońmi, starając się podpełznąć jeszcze bliżej skalnej ściany.
Heikem owładnął strach. Chociaż bał się także ludzi z miasteczka, ośmielił się jednak zbliżyć do nich nieznacznie. Spuścił się niżej, na następny stopień, jak gdyby zawieszony nad drogą. Przycupnął tam skulony niczym zwierzątko. Żółte oczy lśniły wpatrzone w zaczarowane, przedziwne światło.
Drgnął. Drogą, znajdującą się poniżej, ktoś nadchodził. Wielu, bardzo wielu ludzi w długim rzędzie. Musieli przejść obok niego. Heike wtulony w półkę skalną jeszcze bardziej skurczył się w sobie. Nie śmiał się pokazać, ale poczuł się trochę bezpieczniej. Nie był już sam na sam z ogromnym rozgniewanym niebem.
Tyle ludzi! Nigdy nie przypuszczał, że na świecie żyje ich tak wielu.
Na przedzie szły dwie istoty w pięknych strojach, w dłoniach trzymały bardzo długie, skrzyżowane kije. Coś na tych kijach tak ładnie błyszczało.
Za nimi podążał jeden mężczyzna, ubrany na czarno i czerwono, na twarz nasunięty miał dziwaczny kaptur, spod którego przez małe dziurki wyglądały tylko usta i oczy.
Wyglądał bardzo groźnie, Heike się przestraszył.
Potem szli wszyscy inni ludzie. Najwyraźniej zdążali ku owemu dziwnemu rusztowaniu na wzgórzu. Czarne ptaki wyczekująco przysiadły na drzewach.
Ale co to?
W samym środku strumienia ludzi dostrzegł konia ciągnącego wóz. Była to brzydka, odkryta dwukółka, a na niej stał samotny mężczyzna z rękami związanymi na plecach.
Ale…
Przecież to Solve!
A ci ludzie obrzucają go kamieniami! Opluwają! Solvego! Nie powinni tego robić!
Do oczu Heikego napłynęły łzy. Nie chciał patrzeć na takie upokorzenie Solvego. Miał wrażenie, że to… tak, niedobre. Bo Solve był przecież najsilniejszy na świecie. Nikt nie był równie potężny i niebezpieczny jak on. Nie powinni mu tego robić!
Im bardziej zbliżali się do szubienicy, tym większy triumf odczuwał Solve. Wyobrażał sobie, jak to omami ich wzrok i zobaczą szubienicę walącą się w drzazgi. Szafot okazał się większy, niż się spodziewał, jego upadek będzie więc tym wspanialszy. Doskonale! Tak właśnie powinno być!
Wszystkich ogarnie przerażenie, będą czynić znak krzyża i puszczą go wolno. A potem on się zemści, nie wiedział co prawda, w jaki sposób, ale tego rodzaju pomysły przychodziły mu łatwo.
Już się na to cieszył.
Nowa myśl przywołała uśmiech na jego oblicze. Znajdował się przecież w jednym z krajów śródziemnomorskich. Gdyby rzeczywiście został powieszony, do czego naturalnie nie dojdzie, ale jeśli… czy wówczas pod szubienicą wyrośnie po nim alrauna, mandragora?
Cóż za komiczna myśl! W takim razie ma nadzieję, że nowa mandragora będzie naprawdę, naprawdę zła i dopomoże swym przyszłym właścicielom w służbie diabłu.
Cóż to by była za ironia losu!
Nie miał jednak zamiaru pozwolić, by go powieszono. Kiedy tylko uda mu się oszustwo, rozpocznie nowe życie!
Och, ależ będzie zwodził i oszukiwał ludzi w Wenecji! Omami ich, ale tym razem wykaże większą ostrożność przy demonstrowaniu swych umiejętności. I wkrótce znów sięgnie szczytu! Do czorta, ma dopiero trzydzieści lat! Przed nim całe życie!
Nagle zamarł z wrażenia.
Ponieważ znajdował się o wiele wyżej niż wszyscy, jako jedyny zobaczył niedużą półkę w skale, niewidoczną dla innych.
Siedział na niej Heike!
Z początku Solve z otwartymi ustami wpatrywał się w chłopca; całkiem stracił głowę. Później dostrzegł coś, co straszliwie go zapiekło, czego nigdy się nie spodziewał.
W oczach malca Solve zobaczył łzy. Heike płakał – nad nim!
Mały, milczący Heike, którego kłuł szpikulcem. Udręczone dziecięce oczy, z których tak się naśmiewał. Heike, który nie oglądał świata i nie posmakował życia, ponieważ Solve się go wstydził. Nigdy nie odezwał się ani słowem, tylko rozpaczał po cichu w długie samotne noce ku zadowoleniu Solvego.
A teraz płakał nad jego losem!
W mężczyźnie na wozie niczym wrząca lawa wzbierał szalony gniew. Powietrze ciężkie od grzmotu przeszył jego krzyk, przeciągły, nieskończenie długi krzyk protestu:
– IDŹ DO DIABŁA!
Ludzie spoglądali na niego myśląc, że oto nareszcie przestraszył się szubienicy. Koń zatrzymał się, przystanęli więc wszyscy.
Ale Solve się nie bał, wiedział bowiem, w jaki sposób wydobędzie się z opresji. Był po prostu wściekły, rozsadzał go gniew, nie wiadomo w czym mający przyczynę.
– Odejdź stąd, przeklęty szczeniaku! – wrzeszczał. – Czyż nie dość cię już miałem, byś jeszcze teraz musiał to oglądać? Zgiń, przepadnij! I nie myśl sobie, że kiedykolwiek powrócisz do domu, do Ludzi Lodu, którzy tak cię zafascynowali! Nie myśl sobie, bo Tengel Zły jest tutaj i on cię porwie!
Chłopiec nie ruszał się z miejsca, wciśnięty w skałę. Ryk gromu przeszkodził Solvemu, musiał chwilę odczekać. Ludzie zgromadzeni wokół niego sądzili, że wzywa on swego Boga czy Szatana.
Читать дальше