Poeta rzucił się w tłum. Siwowłosy skoczył za nim, ciął znowu, tym razem chybił. Potem zadał pchnięcie, które uwięzło w tłumie. Villon upadł, znowu dostał batem, ktoś kopnął go, popchnął, nastąpił na nogę. Posiniaczony i zakrwawiony pełzł wśród kapników, a rycerz przebijał się za nim.
Sztylet! Gdzie leżał sztylet?! Villon dostrzegł go, zwrócił się na czworakach w tamtą stronę, ale czyjaś noga odtrąciła go w bok. Sztylet znikł wśród bosych stóp.
– … Imperet illi Deus, supplices deprecamur: tuque, Princeps militiae caelestis, Satanam aliosąue spiritus malignos, ąui ad perditionem animarum pervagantur in mundo, divina virtute, in infernum detrude…
Wokół nich szły kobiety. Młode, obnażone do pasa, ukrywające głowy w kapturach, spod których wymykały się czarne i jasne kędziory. Niewiasty pokutujące i ofiarowujące swój ból w zamian za opiekę i ochronę przed Bestią. Krew spływała po ich kształtnych piersiach i plecach, pozostawiała na półnagich ciałach ciemne smugi.
Villon już wstawał. Jednak ktoś kopnął go w głowę i poeta przewrócił się na wznak. Krzyknął, gdy dostrzegł nad sobą zamierzającego się do uderzenia siwowłosego. Wyciągnął rękę, aby przekręcić się na bok, a wówczas jego dłoń napotkała coś śliskiego i zimnego… Rękojeść miecza wypuszczonego przez giermka! To był znak. Znak od Boga. A może złodziejskie szczęście Villona?
Zasłonił się w ostatniej chwili. Odbił ostrze kordą, przekręcił się na bok i zerwał z ziemi. Siwowłosy zamierzył się, ciął z góry, potem cofnął ostrze, wyprowadzając zwód do pchnięcia. Poeta uniknął go niemal cudem.
Tłum kapników rozdzielił ich, roztrącił, porwał w dwie różne strony. Villon uderzył plecami o jeden z drewnianych kramów.
Znaki… Były wszędzie. Na budach, na kamiennych przęsłach mostu, na płóciennych pałubach…
– Mieszczanie! – Villon zachrypł, więc ledwie szept wydobył się z jego krtani. – Ludzieeee! Uciekajcie! Tu jest znak Bestii! Będzie katastrofa. Uciekajcie z mostu!
– Oremus. Deus refugium nostrum et virtus, populum ad te clamantem propitius respice; et intercedente gloriosa et immaculata Virgine Dei Genitrice Maria, cum beato Josepho eius Sponso…
Taka była ich odpowiedź. Villon zamachał zakrwawionym mieczem, uderzył pięścią najbliższego z kapników, popchnął drugiego, ale nikt go nie słuchał. Nikt nie zwracał nań uwagi. Musiał stąd uciekać! Uciekać jak najszybciej!
Znajdował się przy czwartej arkadzie mostu. Bliżej Carcassonne niż Dolnego Miasta. Odwrócił się w stronę cytadeli, a wówczas ostrze kordu zgruchotało deski, przecięło żerdzie, na których była uwiązana płócienna płachta. Villon odskoczył. Wpadł między kramy, rozdzierając jopulę o jakiś gwóźdź, a potem wskoczył na kamienną balustradę.
Siwowłosy rzucił się za nim. Starli się tuż pod bokiem kapników. Stal zadźwięczała, gdy ostrza skrzyżowały się znowu. Walczyli jak równy z równym, cięcie, zasłona, pchnięcie, unik, dystans…
– Uciekaj! – krzyknął Villon. – Most się zawali! Uchodźmy!
– Do piekła, głupcze! – ryknął rycerz.
Łotr uderzał z całych sił. Walił jak młotem w kowadło, zbijał ciosy, starając się za wszelką cenę przedrzeć w stronę krańca mostu. Musiał stąd uciec! Musiał przeżyć. Musiał odnaleźć Marion!
Siwowłosy nie pokazał po sobie nic, jego twarz nawet nie drgnęła, ale wyczulony słuch Villona od razu wychwycił cichy chrzęst kamieni za plecami. Ten drugi… Pachołek zachodził go od tyłu! Poeta nie mógł zeskoczyć w tłum, bo po prawej stronie stały stosy beczek i worków. Jedyne, co mógł uczynić, to…
Słońce… Już dawno wyjrzało spoza chmur, kładąc krwawy blask na most, obramowując szkarłatem wieżyce Carcassonne.
Villon usłyszał świst powietrza przecinanego łańcuchem – pachołek wziął zamach morgensternem! Poeta w jednej chwili cofnął się, przypadł do ziemi i cisnął miecz z zamachem za siebie.
Cień pachołka na pałubie kupieckiego kramu zachwiał się, gdy miecz wbił się w jego bok. Jednocześnie kolczasta kula roztrzaskała czaszkę rycerza, który akurat wychylił się, aby przyszpilić kordem Villona.
Most nagle zadrgał. Kamienne filary zaczęły pękać z trzaskiem. Poeta poczuł, jak grunt usuwa mu się spod nóg. Przeskoczył nad wielką szczerbą i dopadł szerokiej balustrady. Odwrócił się, aby spojrzeć na procesję kapników.
– Uciekajcie! – krzyknął.
Za późno!
Z hukiem pękły kamienne filary i sklepienia. Dwa przęsła mostu runęły do rzeki, pociągając ludzi. Chóralne modły, świst batów i kołatek przerodziły się w jęk, wrzask, ochrypły ryk przerażenia i bólu. Szeregi półnagich postaci zamarły, a potem tłum runął – wyjąc i tratując się wzajemnie – ku krańcom mostu, z dala od wyrwy, od rzeki, w której miotali się tonący.
Villon stał na balustradzie. Krwawiący z ran, wyczerpany, drżący. Bestia znowu minęła go o krok. I znów całe mile oddzielały go od Marion.
* * *
– Wszystko powoli staje się jasne – rzekł diakon. – To ten piekielny garbus i jego sekta albigensów chcą przywołać Bestię, aby zniszczyć Kościół w Carcassonne. Muszę jak najszybciej skontaktować się z inkwizytorem. I zlecić strażom schwytanie garbusa.
– Au! – jęknął Villon. – Nie tak mocno.
Leżał na ławie, a diakon, który – jak się okazało – był też cyrulikiem, właśnie zszywał mu ranę na plecach.
– Musi boleć. Nieźle cię oporządzili. Dla takiego obwiesia jak ty to tylko parę bardziej zaszczytnych blizn, którymi będziesz się chwalił przed sprzedajnymi dziewkami.
– Garbus twierdził, że to nie on wezwał demona – powiedział łotr. – Kazał to przekazać inkwizycji. Więc mówię o tym wam. No i raz uratował mi życie… Za drugim też niby chciał, ale go nie posłuchali.
– Kłamał. Jak powiadał Bernard Gui, nawet uczeni mężowie bywają zbici z tropu przez kacerzy, którzy jeszcze bardziej dufni w sobie się stają, kiedy widzą, że mogą się z nich naigrawać.
Villon znowu jęknął, gdyż ksiądz wrócił do zszywania rany.
– Tak więc cała ta sprawa znajdzie chyba wreszcie zakończenie. Odnaleźliśmy ciało jednego z napastników, którzy chcieli cię zabić. To Murdoch de Vermilles. Pan ze zubożałego rodu, spod Rousillon, który od dawna był podejrzewany o sprzyjanie heretykom. Myślę, że po nici szybko dojdziemy do kłębka, a przy okazji upleciemy niejeden katowski powróz.
– A jednak, księże, tuszę, że nie poznaliśmy jeszcze całej historii. Tajemnicy, którą wedle słów garbusa ukrywał proboszcz waszej parafii. Kim byli Dobrzy mnisi, o których wspominał garbus? Ci, co wedle jego słów przekonali go do katarskiej herezji? Kto przemawiał przez usta Jeana Valere? Wiele jest zagadek, na które nie znamy odpowiedzi. Być może, u podstaw tego wszystkiego legła jakaś ponura historia, w którą był zamieszany ksiądz dobrodziej Walther. Tak czy owak, coś łączyło go z garbusem… Rad bym wiedzieć, co.
– Do czego zmierzasz?
– Kim mogli być ci Dobrzy mnisi? Zapewne albigensami! A jeśli pochodzili z klasztoru, w którym byliśmy? Au!
– Jedyny klasztor w okolicy to Saint-Roche-des-Pres. Prepozyt chełpi się, że w jego opactwie nigdy nie doszło do zbrodni apostazji.
– Może to również znaczyć, że coś ukrywa. A jeśli to mnisi z opactwa dopuścili się kiedyś herezji, to gdzie szukać wieści o nich? W rocznikach?
Diakon zamarł z zakrwawioną dratwą w ręku.
– Nie napiszą o tym w żadnych kronikach klasztornych. Ale może znajdziesz ich w rulonie zmarłych.
Читать дальше