– Ma… Marion?
– Tak. Marion, ladacznica z zamtuza Augota, która odeszła ponad dwa tygodnie temu. Nikt jej nie widział, nikt o niej nie słyszał, ale podobnież widywano ją razem z tobą. Posłuchaj – wydyszał Villon wprost w twarz garbusowi – furda mi Bestia, inkwizycja i całe to zawszone, śmierdzące miasto. Ja chcę odnaleźć Marion. Muszę ją widzieć.
– Nie pytaj o nią…
– Dlaczego?
– Marion odeszła. Nie ma jej już. Nie ma kobiety, którą znałeś…
– Zginęła? Zabiłeś ją, szelmo! – Villon zacisnął palce na gardle garbusa.
– Straciła samą siebie. Oddała…
Villon spojrzał prosto w oczy garbusa. Doskonały nie patrzył na niego. Wpatrywał się w coś ponad jego ramieniem.
Nagle poeta usłyszał świst. Natychmiast puścił garbusa, opadł na kolana wiedziony nieomylnym złodziejskim instynktem!
I tylko dzięki temu ostrze miecza, które miało pozbawić go głowy, przecięło powietrze, skrzesało iskrę i wyszczerbiło się na kamiennym krzyżu.
Villon błyskawicznie przetoczył się na bok, zerwał, a w jego rękach błysnęły cinquedea i wydobyty zza cholewy buta sztylet.
Stali przed nim we trzech.
Z prawej wysoki mąż z podgolonym na rycerską modłę siwym łbem, z blizną przecinającą skroń, lewą brew i policzek, w szarym płaszczu, spod którego wystawał rąbek karmazynowej robe. W ręku trzymał obnażony kord. Z lewej ten, który chciał przed chwilą zabić Villona – młody, długowłosy, w białej jace narzuconej na skórznię sznurowaną z boków rzemieniami. W dłoni dzierżył wyszczerbiony miecz. Z tyłu popatrywał trzeci – w czepcu i skórzanym kaftanie. Z okrutnym żelaznym morgensternem.
Rycerz, giermek i pachołek. Villon widział ich w zrujnowanej kaplicy przy Drzewie Umarłych. Byli katarami…
– Miałeś szczęście, że zdążyliśmy, Dobry bracie – odezwał się siwowłosy. – Ten łajdak przyczepił się do ciebie jak rzep do psiego chwostu. Lazł za wami od samej kaplicy.
– To szpieg inkwizycji – mruknął młody. – Sługa Babilonu, który święty Jan nazwał matką cudzołóstwa i plugastwa.
– Zarąbmy go! – rzucił niecierpliwie rycerz. – No już.
– Nie – powiedział garbus. – Puśćcie go wolno, kiedy odejdę.
– Oszalałeś, bracie?!
– Rzekłem.
Rycerz pokiwał głową.
Garbus odstąpił i ruszył przez most, kołysząc się pokracznie. Villon chciał rzucić się za nim, ale siwowłosy zagrodził mu drogę.
– Dokąd, psi synu?! Jeszcze nie skończyliśmy.
– Zali naprawdę chcecie go puścić, bracie Murdoch?
Poeta rozejrzał się. Nie wiadomo dlaczego, ale most był pusty. Wokół straganów, kramów i bud nie widział żywej duszy. Jesienny wiatr podrywał z ziemi pył i kurz, łopotał płóciennymi pałubami.
– Dobry człowiek się mylił. Zabijcie go! – rozkazał rycerz.
Villon charknął i splunął pod nogi gęstą śliną. Roztarł ją w pyle i kurzu.
– Zabawimy się – rzekł ponuro. – Spisaliście testamenty, zacni ludzie? Poleciliście duszę Bogu, a ostatnie srebrniki swoim kurewnicom?
– A ty spisałeś swój? – zapytał siwowłosy.
– Niewiele ja posiadam mienia, którego bym mógł zażyć…
Rycerz opuścił kord, lekceważąc Villona. Wzrokiem dał znać swemu paziowi.
Łotr nie czekał ani chwili i jak błyskawica sam rzucił się na długowłosego giermka. Przyjął cięcie jego miecza na skrzyżowane przed sobą ostrza sztyletów, a jednocześnie wymierzył potężnego kopniaka w krocze. Giermek zawył, zakrztusił się śliną i osunął na kolana. Broń wypadła mu z ręki, poleciała na bruk.
Siwowłosy wrzasnął.
Pachołek zamierzył się morgensternem!
Chybił.
Kolczasta kula ledwo musnęła ramię Villona.
– No chodźcie, dymańce! – syknął poeta. – Dalejże, fajfusy czyszczone! Co tak gały wytrzeszczacie?!
– Zabić go! – ryknął siwowłosy. – No już!
Ruszyli na niego niemal równocześnie. Pachołek z lewej, rycerz od strony kramów. Villon odbił sztyletem cios miecza, błyskawicznie padł na ziemię i przetoczył przez bark. Przygłup znowu machnął morgensternem, omal nie trafiając swego pana.
Poeta zerwał się na równe nogi. Chciał biec na zachodnią część mostu, w kierunku Dolnego Miasta, jednak drogę zagradzał długowłosy giermek, który właśnie doszedł do siebie. Zawrócił zatem na pięcie i pognał w drugą stronę.
– Póki rozumu pełnią władam, z tego, czym raczył mnie obdarzyć Bóg (ludzie mało!), w mej niedoli spisuję testament walny, na znak ostatniej mojej woli, jedyny i nieodwołalny! – wydyszał przez zęby.
Wrogowie popędzili za nim. Jednak Villon był szybszy. Biegł co tchu po opustoszałym moście. Wiedział już, dlaczego było tu tak mało ludzi. Od wschodu, od Wysokiego Zamku, szła procesja biczowników. Były ich setki, może tysiące… Villonowi zdało się, że prawie całe Carcassonne wyległo na ten stary most, aby ukorzyć się przed Panem. Głowy przykryte kapturami z wycięciami na oczy schylały się kornie w takt świstów batów, biczy i rzemieni spadających na nagie plecy, przecinających skórę, wytaczających z półnagich ciał strugi krwi plamiące bruk.
– Panie wszechmogący, Boże prawdziwy i prawdziwy człowieku, Ty, który zrodziłeś się bez grzechu z ciała Dziewicy Maryi, Ty, który przyjąłeś mękę oraz śmierć na drzewcu prawdziwego krzyża, Ty, którego ręce i nogi zostały przebite, Ty, którego jeden bok zraniła włócznia, skąd wyszła krew, dzięki której zostaliśmy odkupieni z grzechu – przekaż mi łzę tej wody, która z Ciebie wyszła, aby obmyła moje serce ze wszelkiej brzydoty i wszelkiego grzechu – powtarzały tysiące warg.
Villon wpadł pomiędzy pątników, roztrącił pierwsze szeregi, znalazł się w środku tłumu. Rycerz i jego ludzie klęli, wrzeszczeli, przepychali się za nim. Śmierć była blisko, bardzo blisko.
– Ratujcie, zacni chrześcijanie! – zakrzyknął Villon. – Heretycy mnie gonią! Albigensi, wyznawcy Bestii!
Nikt nie zwracał na niego uwagi, nikt nawet nie spojrzał. Baty i rzemienie w równym tempie spadały na nagie plecy, grzechotały kołatki, ludzie zataczali się, potrącali, deptali, chlastali po plecach i karkach.
– Libera nos, quaesumus, Domine… – oto była odpowiedź na jego wołania.
Już wypatrzyli go! Już odkryli. Pierwszy rzucił się w jego stronę giermek. Ciął z góry, szybko jak żmija! Villon odbił cios, puszczając jednocześnie sztylet, złapał lewą ręką za rękaw jopuli wroga, przyciągnął go do siebie. Giermek chciał wrazić mu palce w oczy, lecz poeta uchylił się, chwycił tamtego wpół, skoczył mu za plecy, a potem szybkim ruchem wbił cinquedeę nieco powyżej krzyża. Giermek zacharczał, zadrgał, a Villon przytrzymał go w objęciach. Młodzieniec rzęził, wyrzucał z ust krew, która spływała po skórzanym pancerzu, mieszała się w pyle i prochu z krwią kapników. Żaden nie zwrócił na nich uwagi.
– Sancte Michael Archangele, defende nos in proelio, contra neąuitiam et insidias diaboli esto praesidium…
Villon zamarł. Stał bez ruchu, trzymając zakrwawionego przeciwnika, zbryzgany krwią kapników. Otoczony tłumem biczujących się ludzi. Na szczycie kamiennego przęsła mostu dostrzegł wydrapany znak III. Rzymską trójkę! Znak Bestii.
Bicz spadł na nich zupełnie niespodziewanie. Villon zawył, gdy rzemień rozciął mu skórę na policzku, karku i plecach. Wrzasnął i puścił umierającego, zasłonił się ramieniem. Ktoś popchnął go, ktoś inny potrącił. I tylko dzięki temu cios zadany kordem siwowłosego jedynie rozciął mu skórę na barku i plecach, zamiast zgruchotać krzyż i kości…
Читать дальше