– Brat Arnald nie może opuścić celi, gdyż nie ma ona wyjścia. Jedynie przez ten otwór otrzymuje słowa pociechy i strawę.
Villon nie spodziewał się czegoś takiego. Coś tak strasznego widział po raz pierwszy w życiu. Patrzył w dół, a usta otwierały mu się z przerażenia. Zobaczył, że niżej, na końcu kanału, słaby blask światła przygasł, jak gdyby ktoś tam przebywający usłyszał ich rozmowę i zbliżył się do otworu.
– Pisz, bracie, co chciałbyś wiedzieć. – Furtian wcisnął Villonowi w dłoń woskową tabliczkę i rylec. – A potem odczytaj w pokorze odpowiedzi brata Arnalda.
Villon poczuł, że oblewa się potem. Zebrał się w sobie i chwycił za rysik.
Czcigodny bracie. Potrzeba nam pomocy i wsparcia.
W mieście pojawiają się kalekie dzieci. Wieszczą nadejście Bestii, które poprzedzi siedem nieszczęść. Czy Bestia to demon? Jeśli tak, to kto stoi za jej przyzwaniem?
Pomóżcie!
Furtian włożył tabliczkę do wiadra i z łoskotem opuścił je w głąb tajemnej czeluści. Nie czekali długo. Wkrótce łańcuch napiął się dwukrotnie, jak gdyby brat Arnald dawał znak, że można już wciągać wiadro. Benedyktyn naparł na kołowrót i jakiś czas potem ceber znalazł się na górze. Leżała w nim ta sama woskowa tablica, teraz pokryta niewyraźnymi napisami.
Villon zadrżał, gdy wziął ją w ręce. Pismo brata Arnalda było trzęsące się, rozmazane.
I rzekł Jezus: Poznaj to, co jest przed twoim obliczem, a to, co ukryte przed tobą, wyjawi się tobie. Nie ma bowiem niczego ukrytego, co nie zostanie odkryte.
Ile lat mógł spędzić w tak strasznym odosobnieniu brat Arnald? Zdawał się być równie stary jak ten klasztor. Villonowi drżały ręce, gdy odpisywał na tabliczce:
Bracie Arnoldzie!
Cóż tedy jest przed moim obliczem, czego nie spostrzegam?
Łańcuch zagrzechotał znowu, gdy posyłał swe zapytanie do otchłani. Na odpowiedź nie czekał zbyt długo. Na tabliczce było nagryzmolone tylko kilka słów.
Idź jutro do Drzewa Umarłych, gdy tylko wybije hora prima.
Sola beatitudo.
Gdy Villon przeczytał te słowa, furtian odebrał mu tabliczkę.
– Na dziś starczy – rzekł. – Brat Arnald daje znać, że nie życzy sobie więcej rozmowy. Chodźmy!
Villon spojrzał w dół. Żółtawa poświata na końcu szczeliny rozbłysła mocniej, jak gdyby mnich odszedł od studzienki i przestał zasłaniać kaganek lub świeczkę. Furtian wskazał powrotną drogę. Ruszyli poprzez mrok.
– Od ilu lat brat Arnald Czcigodny jest skazany na odosobnienie?
– Bóg raczy wiedzieć – wychrypiał furtian. – Był tu, gdy ja przyszedłem do klasztoru, to jest jakieś trzydzieści lat temu. I pewnie będzie, gdy moje kości połączą się z ziemią. Jego odosobnienie nie jest karą. Ten świątobliwy mąż sam kazał zamurować się w celi, aby poświęcić się modlitwie oraz rozważaniom i nie czuć żadnych pokus ze strony świata. Korytarz wiodący do tej celi został zawalony głazami, drzwi nie ma. Tylko przez szczelinę od góry nasz czcigodny brat przyjmuje skromną strawę, oliwę do kaganka i księgi.
– Czy to prawda, że niegdyś był egzorcystą?
Furtian wzruszył ramionami.
– Nie wiem. Nigdy nie wspominał o tym. Jednak tak mądry człowiek z pewnością obcuje na co dzień z duchami i demonami.
– Czy jednak jego poświęcenie nie było zbyt wielkie?
– To wszystko stało się jeszcze za poprzedniego opata – Ruperta z Rousillon. Nie wiem, dlaczego na to zezwolił. Brat Arnald cieszy się wielkim zaufaniem naszych mnichów. To świątobliwy człowiek, którego anieli wezmą żywcem do raju, który w dodatku czyta w umysłach wiernych jak w otwartej księdze. A od naszych braci dowiaduje się, co dzieje się na świecie.
Villon zadrżał, gdy pomyślał o tym, co mógł przeżywać człowiek, który przez tyle lat pozostawał w samotności, w zamkniętej, zamurowanej celi, pogrążony w modlitwach, sam na sam z księgami. Jak wyglądał? Jak zmienił się jego umysł i ciało?
Przeszył go zimny chłód. Ruszył żwawo za furtianem, aby jak najszybciej wyjść z podziemnych labiryntów klasztoru.
* * *
– Drzewo Umarłych? – Diakon Bernard zmarszczył czoło. – No tak, to chyba stary dąb nieopodal rozstajnych dróg pod Carcassonne.
– Dziwnie się nazywa.
– Plebs i chłopi powiadają, że tam straszy. Nie słyszałem jednak, aby znajdowało się tam coś szczególnego. No cóż, jutro czeka nas mała przechadzka.
– Pójdę sam.
– A skąd wiesz, co znajdziesz pod drzewem? A jeśli spotkasz Bestię?
– Zaryzykuję, wielebny diakonie.
Tak jak obiecał, poszedł do drzewa sam. Zastanawiał się długo, czy to, co robi, ma sens. Miał wrażenie, że bez żadnej przyczyny wpakował się jak głupiec w tę ponurą i straszną historię. Jednak każde rozwiązanie kolejnej zagadki przybliżało go do Marion, której związki z tymi ponurymi wydarzeniami były niezaprzeczalne. Musiał ją odnaleźć. Musiał zamienić z nią choć jedno słowo.
Jesienny las tonął w mgłach. Villon stąpał po grubym dywanie wyschłych liści, przekradał się od drzewa do drzewa, omijał wykroty i zwalone pnie. Kiedy w białym oparze zamajaczyły przed nim potężne, rozczapierzone gałęzie Drzewa Umarłych, zatrzymał się i ukrył za zmurszałym pniakiem. Naciągnął na głowę kaptur od starego, porwanego płaszcza i ostrożnie wyjrzał.
Wieki temu na polanie zbudowano kaplicę lub mały kościół. Gdy budowlę opuszczono, a dach zawalił się, na jej środku wyrósł ogromny, poskręcany dąb, który w ciągu stuleci podważył część ścian i przypór budowli, skruszył kamienie i resztki kolebkowego sklepienia. Ogromne drzewo wzniosło się ponad ruiny, a potem uschło i tak już pozostało, wyciągając na wszystkie strony kikuty pokrzywionych gałęzi – niby łapa diabła, która wynurzyła się spod ziemi, rozdzierając na kawałki kaplicę. To było upiorne i paskudne miejsce.
Villon podkradł się jeszcze bliżej. Wokół kaplicy nie widział niczego podejrzanego. Las był pusty, spowity mgłą i oparami. Z duszą na ramieniu szedł zatem dalej, zbliżył się do półkolistego, poszczerbionego portalu, na którym deszcze kilku wieków zatarły już prawie wszystkie zdobienia. Rozmyte, popękane figury Chrystusa i rycerzy patrzyły na niego kamiennymi oczyma, gdy przekraczał próg.
Wszedł do budowli i znalazł się pomiędzy rozwalonymi resztkami murów. Zamiast podłogi pod stopami miał brunatną ziemię pokrytą stosami złotych liści, a nad głową niebo zasnute jesiennymi oparami.
Podszedł do drzewa, które wznosiło się wśród ruin, ponure i złe, powykręcane przez wichry i deszcze. Obszedł je dokoła, ale nie zobaczył nic szczególnego. Spojrzał pod nogi, obejrzał korzenie, resztki arkad, mury budowli.
Nigdzie nie znalazł nic podejrzanego. Żadnych śladów kopania ani znaków, żadnych rzymskich cyfr wydrapanych na murze. To były tylko stara, opuszczona dawno ruina i mroczne drzewo, które mogłoby się przyśnić w koszmarnym śnie niejednemu bogobojnemu mieszczuchowi.
Nagle z tyłu, przy wejściu do zrujnowanej kaplicy, trzasnęła gałązka. Villon odwrócił się spłoszony, z ręką na cinquedei. Przy portalu stało trzech mężczyzn zakutanych w długie, szare płaszcze.
Nie wyglądali na zaskoczonych tym spotkaniem. Spokojnie, bez pośpiechu, weszli do wnętrza budowli, a potem każdy z nich przyklęknął trzykrotnie.
– Witaj, dobry człowieku – odezwał się jeden z nieznajomych.
Villon zamarł. Tamci nie mieli chyba złych zamiarów, choć byli uzbrojeni. Jeden dźwigał na plecach kuszę, a pozostali nosili kordy pod płaszczami. Nie wiedział, co odpowiedzieć. Na wszelki wypadek przyklęknął – również trzykrotnie.
Читать дальше