– La Roche to klasztor benedyktynów. Nie jestem z nimi w dobrej komitywie. Miej oczy i uszy szeroko otwarte, gdyż może mnisi nie będą nam sprzyjać.
– Tak, mości diakonie.
Gdy wyjechali zza zakrętu, Saint-Roche-des-Pres ukazało się przed nimi w całej okazałości. Klasztor i kościół wzniesiono na ogromnej skale opływanej z trzech stron przez Aude. Już z daleka Villon dostrzegł wyniosłą dzwonnicę kościoła, stromy dach kapitularza i omszały mur opasujący zabudowania. Minęli ubogą wioskę wtuloną między skały i las, a potem znaleźli się na drodze wiodącej do bramy opactwa. Przed ogromnymi wrotami kulił się tłum żebraków, dziadów i szkaradnych nędzarzy. Na widok orszaku archidiakona wszyscy rzucili się, aby prosić o datki. Czterech pachołków konetabla nie wyglądało jednak na zacnych samarytan i nie miało zamiaru podzielić się swym bogactwem z bliźnimi. Kilka solidnych kopniaków i smagnięć bata wystarczyło, aby wskazać łachmaniarzom ich właściwe miejsce.
Budynek bramy był przyciśnięty z jednej strony do wznoszącej się stromo skały. Z drugiego boku ziała przepaść – zbocze opadało tu stromo do rzeki Aude, tworząc urwisko nie do przebycia dla człowieka.
Diakon zeskoczył z konia. Załomotał w klasztorne wrota.
– A kto tam? – zapytał jakiś głos zza drzwi. – Czego szukacie, dobrzy ludzie?
– Jestem Bernard Audry, diakon z katedry Świętego Nazaira z Carcassonne – odpowiedział ksiądz. – Chcę się widzieć z bratem prepozytem.
– A po cóż wam brat prepozyt, wielebny diakonie?
– Jak powiada święty Jan, źródło mądrości Pana jest podobne do kamienia drogocennego, a mnie już z dala jego blask przyciąga. Pragnę, aby brat prepozyt pozwolił mi zaczerpnąć ze swej krynicy wiedzy i doradził w sprawach ducha.
Nastała cisza. Villon myślał już, że na nic zdały się piękne słowa diakona. Że bracia benedyktyni nie otworzą im bramy i wystrychną ich na dudków.
Niespodziewanie zasuwy szczęknęły, drzwi rozwarły się, przepuszczając smugę światła. Furtian zmierzył przybyszy bacznym spojrzeniem. Był wysoki, chudy i kościsty, ze skrzywionym, przymkniętym lewym okiem i blizną na łysej czaszce. Wąskie dłonie zatknął za pas z jeleniej skóry, którym przepasywał czarny habit narzucony na rdzawą kukullę. Nie mówił nic, nie pokazywał żadnych znaków. Villon miał wrażenie, że jego zapadnięte, ciemne oczy świdrowały postacie przybyszy nie gorzej niż oczy poborcy myta kupieckie wozy wyładowane belami jedwabiu.
Furtian usunął się w bok. Przeszli pod niskim sklepieniem bramy. Diakon skinął na Villona, ale gestem nakazał pachołkom pozostanie na zewnątrz. Znaleźli się w mrocznym pomieszczeniu, rozświetlanym przez smugę blasku wpadającą przez szczelinę w murze.
– Już po nonie – rzekł mnich. – Ojca przeora znajdziecie zapewne na wirydarzu.
– Jak go poznam?
– Ja was do niego poprowadzę.
Furtian ruszył przodem. Przeszli przez placyk na tyłach bramy i znaleźli się w przejściu pomiędzy refektarzem a dormitorium. Villon rozglądał się dokoła. Klasztor był stary, wiekowy, zbudowany z piaskowca, który ściemniał i wykruszył się w ciągu wieków, jakie upłynęły od założenia opactwa. Dzikie wino i bluszcz oplatały budynki dormitorium i kapitularz, wpełzały na dachy, a ich rozrośnięte korzenie podważały płyty i kamienie na dziedzińcu. Poeta drgnął. Nie wiedzieć czemu, na widok wyniosłej dzwonnicy i stromych, omszałych dachów opactwa poczuł dziwny chłód w sercu. A może to tylko lodowate zimno ciągnęło od wilgotnych klasztornych kamieni i cel dormitorium?
Przeszli przez ostrołukowy portal, na którym archanioł Gabriel zamierzał się mieczem na bestię z piekielnych podziemi, i znaleźli się na zacisznym wirydarzu otoczonym kamiennym krużgankiem. Złote słońce wyglądało zza linii odległych gór i oświetlało jesienny ogród pełen tulących się do snu róż i krzewów, usłany stosami złotych liści i wyschniętych pnączy, czepiających się kolumn i wspinających na drewniane dachy.
Mnisi wychodzili z kościoła. Villon i diakon minęli grupę benedyktynów w brunatnych habitach. Zakonnicy popatrywali z ciekawością na gości, porozumiewali się między sobą mową znaków. Nikt jednak ich nie zaczepiał.
Prepozyt klasztoru siedział na kamiennej ławie pogrążony w zadumie, z głową ukrytą w kapturze. Nie podniósł się, gdy podeszli bliżej.
– Bracie prepozycie – odezwał się furtian – przyprowadzam wam brata Bernarda, który ma do was, jak powiada, sprawę niecierpiącą zwłoki.
– A gdzież to, bracie, wam tak spieszno? – zapytał przeor niskim, ściszonym głosem. – Przecie powiedział Pan: przez siedem dni będziesz jadł chleb upokorzenia, gdyż w pośpiechu wyszedłeś z ziemi egipskiej…
– …abyś pamiętał o onym dniu po wszystkie dni swego życia – dokończył Bernard. – Wybaczcie, bracie, ale nie przyszedłem tu, aby prowadzić dysputy nad Pismem Świętym, ale dlatego, iż mam do was prośbę.
– Proście, a będzie wam dane; szukajcie, a znajdziecie; kołaczcie, a otworzą wam.
– Nasz Pan bardzo ciężko doświadcza Carcassonne. W ostatnich dniach na miasto spadło wiele nieszczęść. Podejrzewamy jednak, że być może stoi za nimi ktoś, kogo imię wykreślono z rejestrów niebieskich. Książę upadłych aniołów…
Prepozyt przeżegnał się. To samo uczynił też furtian. Villonowi zdało się, że nieliczni mnisi przebywający w wirydarzu jak na komendę odwrócili głowy w ich stronę. Zamarł. Nie, jednak nie patrzyli na nich. Chyba zdawało mu się.
– Wybacz, bracie, ale niewiele mogę pomóc ci w tej kwestii – rzekł cicho przeor. – Jesteśmy tylko zgromadzeniem mnichów, którzy głoszą Słowo Boże wśród prostaczków i pielgrzymów, a także dbają o biedaków. Albowiem jak rzekł święty Benedykt, patron naszego zgromadzenia, każdego przybysza należy przyjąć, zwłaszcza jeśli ubogi. Wiem jednak, do czego zmierzasz, bracie.
– Nie możecie odmówić nam pomocy, bracie prepozycie. W mieście giną ludzie za sprawą demona.
– Jeśli to sprawka diabelska, dlaczego nie zdacie się na Święte Oficjum? Wszak ostatnio przyjechał do was znamienity inkwizytor.
– Wiesz, bracie, równie dobrze jak ja, że czasem zbyteczna nadgorliwość wyrządzi więcej szkody niźli działalność Złego. Od przeszło trzydziestu lat Carcassonne obywało się bez inkwizytora, po cóż tedy trudzić wielebnych, skoro sprawę tę można rozwiązać samemu? W dodatku, gdy zacznie się śledztwo, może się zdarzyć, że szlachetni braciszkowie od świętego Dominika zawitają także w wasze skromne progi, a wówczas być może Święte Oficjum będzie chciało wiedzieć, jak sprawuje się twa trzódka, bracie prepozycie…
– Dostrzegam w tobie, bracie, przenikliwość godną inkwizytora Bernarda Gui z Tuluzy, który położył kres heretykom w Langwedocji, albo Nicholasa Jacquiera z Tournai, który jest niezmordowany w tropieniu czarownic i heretyków. Daj mu, Panie Boże, zdrowie. Zapewniam cię jednak, że nie mamy nic do powiedzenia w sprawie nieszczęść nawiedzających miasto, gdyż wszyscy jesteśmy bogobojnymi mnichami. Nie nam, ubożuchnym, wojować ze złymi duchami.
– Błogosławieni ubodzy w duchu, albowiem do nich należy królestwo niebieskie. – Diakon uśmiechnął się. – Jednak pozwólcie zapytać, czy jest w klasztorze…
– Od prawie czterech wieków klasztor nasz nie splamił się nigdy grzechem herezji ani apostazji – rzekł z naciskiem prepozyt. – Od dawnych dni, gdy opactwo zostało ufundowane przez Guifreda, hrabiego Cerdagne, jako zadośćuczynienie za zabicie żony i syna, nie ulegliśmy herezji albigensów, przetrwaliśmy krucjaty i wojny domowe, a także najazd tych wcielonych diabłów Anglików pod wodzą Czarnego Księcia. Nie mamy wiele wspólnego z życiem doczesnym, a nasza pomoc nie na wiele się zda.
Читать дальше