Życie uchodziło z niego powoli. Widział, jak garbus skończył wydrapywać na ścianie wielką rzymską cyfrę V, a potem odwrócił się. Popatrzył z lękiem na Villona, postąpił kilka kroków do przodu i zgarbił się jeszcze bardziej.
– To nie… To nie ja za… zabijam – wystękał. – Nie ja. To nie ja przyzywam… Bestię.
Villon skulił się, podkurczając nogi. Myślał, że jego ciężar przeważy, że wróg osunie się na niego, ale przeliczył się. Zaczynał już tracić świadomość. Tętna na skroniach rozsadzały mu czaszkę, serce waliło jak młot, a przed oczyma pojawiała się czerwona mgła.
Garbus stał… Patrzył, jak ginął jego wróg, jego prześladowca. Potrząsał guzowatą głową, odgarniał z czoła zlepione długie włosy.
Villon dał za wygraną. Zaharczał, zakrztusił się śliną. Opadł w tył, wyciągając ręce do garbusa w ostatnim, błagalnym geście.
Garbaty pokiwał głową i podniósł coś z ziemi. Tuż przed śmiercią, w chwili gdy czerwień już zaczynała przysłaniać mu świat, Villon poczuł w ręku zbawczy chłód cinquedei.
Przekręcił w palcach broń ostrzem do dołu i pchnął za siebie, biorąc szeroki zamach! Sztylet wbił się w brzuch wroga, rozpruł trzewia. Opętany stęknął, jego uścisk zelżał, a wówczas Villon wydarł się z łap szaleńca! Zatoczył się, a potem od razu poszedł w piruet. Obrócił się jak fryga raz i jeszcze raz, i jeszcze… z każdym obrotem zadając płaskie, ale mordercze cięcia. Gardło, udo, kolana, jeszcze raz gardło, oczy…
Wieńcząc dzieło, Villon z rozmachem wbił nóż w pierś olbrzyma. Szaleniec zacharczał zaskoczony, zadygotał. Postąpił krok w stronę poety, patrząc z niedowierzaniem na swoje zakrwawione ręce, potem uczynił z wysiłkiem drugi, trzeci i czwarty. Villon cofnął się i wsparł o cembrowinę studni. Olbrzym szedł w jego stronę, dławiąc się własną krwią. Gdy oparł się ciężko o koryto do pojenia koni, łotr przyskoczył bliżej, chwycił sterczącą z piersi wroga rękojeść cinquedei i wyciągnął ją jednym szybkim ruchem.
Olbrzym zacharczał. Zwalił się z nóg, przewrócił koryto, i tak już pozostał na zalanym krwią bruku.
Villon nawet nie spojrzał na niego. Mglista jesienna noc ożyła. Od strony wieży Laurenta i placu Petit Puit usłyszał wrzaski, brzęk stali i okrutne, nieludzkie wycie. Obok niego przebiegła półnaga kobieta ścigana przez dwóch zwyrodnialców ze szpitala. W okolicznych domach pozapalały się światła. Ta noc należała do szaleńców, którzy wyrwali się z okowów. Poeta widział, jak część z opętanych rzuciła się na domy, kramy i budy, jak wdarli się do kamienic na placu, napastując mieszczan. Przyglądał się, jak młodą niewiastę wyrzucono oknem, jak mordowano i gwałcono, jak podpalano domy. Część opętanych utworzyła korowody, które kroczyły ulicami Carcassonne, wyły, krzyczały, dobijały się do bram i drzwi.
A wszystkie ściany okolicznych domów, studnia, a nawet kramy i szopy na placu oznaczone były znakami rzymskiej cyfry V.
Wśród krzyków, zamętu, mgły i dymów poeta szukał zgiętych, pokracznych pleców garbusa. Nie dostrzegł go jednak nigdzie. Garbus znikł w zamęcie, schował się, nie zostawiając żadnych śladów.
Villon spojrzał na ścianę domu na wprost szpitala, na której kaleka rył wcześniej tajemniczy znak. Podszedł bliżej, gdy coś trzasnęło pod jego nogą. To pękł kawałek skorupy starego glinianego garnka. Podniósł dwie połówki, dostrzegł jakiś wydrapany napis, więc złożył je i odczytał: Quod iuratum est, id servandum est.
* * *
– Świetnie – skwitował diakon wszystko, co usłyszał od Villona. – A zatem łajno, które przywarło do twoich pięt, panie Villon, jakoś nie chce się odlepić. Tuszę jednak, że samo odpadnie pod wpływem rozgrzanego żelaza. Najpierw schwytano cię w katedrze, a teraz, kiedy posłałem cię do szpitala, ktoś uwolnił szaleńców, sprawiając mieszczanom prawdziwą jatkę. W Carcassonne panuje trwoga. Inkwizycja już coś podejrzewa. Słowem, jest wyśmienicie. Wkrótce znajdą się pierwsi delatorzy i zacznie się śledztwo.
– Nie jestem niczemu winien! – oburzył się poeta. – Rozmawiałem z Jeanem Valere, a raczej z tym, co przemawiało przez jego usta, i… Wierzcie mi, nie była to przyjacielska pogawędka przy winie o młodych ladacznicach. Ale dzięki temu macie głównego winnego jakoby na ruszcie. To sam diabeł wprowadza zamieszanie w mieście.
– Nie wątpię, że to robota nieprzyjaciela – rzekł diakon w zadumie. – Ale siła diabelska jest znaczna tylko wówczas, gdy stoi za nią żywy człowiek, zmamiony i usidlony przez czarta. A wszystko wskazuje na to, że to garbus…
– Nie sądzę – mruknął Villon. – Ten połamaniec uratował mi życie. Niby po co miałby to czynić, sko ro go śledziłem i chciałem schwytać? Miałżeby ratować kogoś, kto nastaje na jego zdrowie? To bez sensu…
– Może masz rację. Jednak dopóki go nie schwytamy, nie dowiemy się niczego. Trzeba go zatem znaleźć.
– Ciekawym bardzo, jak? Nic o nim nie wiemy. Nie znam nawet jego imienia.
– Pytałeś szelmów z miasta?
– Zacząłem od nich. Niestety, nikt nic nie wie. Ale obaczcie to. – Villon wyciągnął zza pazuchy gliniane skorupy: tę znalezioną w komnacie ladacznicy i okruchy tej, którą porzucił garbus. – Jedną znalazłem w norze Marion, a drugą ostawił mały pokrzywnik. Oto ślad, który łączy ladacznicę z karłem.
Ksiądz przeczytał łacińskie słowa. Jego wargi zacisnęły się w nieprzyjemnym grymasie.
– Nigdy nie widziałem czegoś takiego – powiedział. – Ha, to wygląda jak przypowieści, jak polecenia. Może tym właśnie sposobem porozumiewają się heretycy? Pytanie tylko, dokąd zaprowadzi nas ten ślad? Gdzie wiedzie? Ku światłości czy ku otchłani?
– Pytałem o to ludzi na targu, ale nikt nic nie wiedział. Może to stygmaty diabelskie?
– Czy wiesz – wyszeptał ksiądz – dlaczego cię ocaliłem?
– Bo mi zawsze dobrze z oczu patrzy. Czyż mogę być Judaszem, człekiem bez czci i sumienia? Czyż wyglądam na szelmę lub łotra?
– Na łożu tortur wspomniałeś o garbusie i to cię ocaliło, gdyż ja już wcześniej usłyszałem o nim od kogoś. Przekleństwo, które ciąży nad miastem, to mój krzyż, który dźwigam godnie ku chwale Pana – powiedział diakon. – Ta sprawa ma głębsze korzenie, o których nic jeszcze nie wiesz. Wszystko zaczęło się znacznie wcześniej, zanim wydarzyła się pierwsza katastrofa. Poeta nadstawił uszu.
– Jakiś czas temu zmarł Walther, proboszcz parafii Świętego Nazaira w Carcassonne, mój dobry znajomy. Kiedy umierał, rzekł, iż po jego śmierci miasto dotknie wielka klęska za sprawą tajemnicy, o której wiedzieli tylko on oraz połamany garbus – kaleka. Kapłan nie był już świadomy swoich zmysłów, więc niczego się od niego nie dowiedziałem. Nie wiem, czy chodziło mu o herezję, czy też zdradę. Nie rzekł mi nic poza tym, iż wspomniał owego garbusa. Dlatego gdy rzekłeś, iż też go szukałeś, ocaliłem cię przed torturami. Miałem bowiem dowód, że nie kłamałeś.
– Czy ksiądz nieboszczyk nie zostawił po sobie czegoś, co mogłoby nas naprowadzić na ślad tej tajemnicy?
– Szukałem jakichś wzmianek w jego papierach, przeglądałem roczniki klasztorne i księgi miejskie. I nie znalazłem nic. Ostatniego człowieka spalono tu prawie trzydzieści lat temu. I to za nekromancję, nie zaś za herezję. Podejrzanych brak, a dzieci, które pojawiają się jakoby przed tymi kataklizmami, nigdy nie udało się schwytać. Jedyny ślad to ten garbus. I ów człek, który przemawiał do ciebie ustami dzwonnika.
Читать дальше