– To diabeł, księże. Czart z piekielnej otchłani.
– Jeśli to czart, to powinniśmy spróbować egzorcyzmów.
– Na kim?
– Być może na całym mieście.
Zapadła cisza. Przez długą chwilę nie odzywał się żaden z nich.
– Jeśli na tych skorupkach są wypisane słowa diabelskie i zaklęcia, to potrzebujemy pomocy mędrca, któremu niestraszne są sztuczki i pułapki demonów – rzekł wreszcie diakon. – A tak się składa, że znam kogoś takiego.
– Kto to?
– Pewien świątobliwy mnich, o którym wiele słyszałem. Możemy zasięgnąć jego rady, gdyż jest to człowiek, który widział piekielne ognie i wygnał czarta z niejednego nieszczęśnika. Żyje w klasztorze w górach, o pół dnia drogi stąd.
– To niedaleko.
– Szykuj się do drogi, Villon.
* * *
Zanim zdążyła rzucić płaski kamień na środek kałuży, Durand wydarł jej go z ręki. Cisnął otoczaka, puszczając dwie kaczki, a potem rzucił się do ucieczki. Nie miał dużych szans. Colette liczyła już prawie osiem wiosen, podczas gdy Durand był młodszy o trzy lata. Po chwili dopadła go pod kamienicą bracką, złapała za włosy i przywlokła z powrotem do kałuży ku uciesze zgromadzonych tu dzieci. Szykowała się już do hańbiącej egzekucji na bracie, gdy nagle zamarła. Nikt na nią nie patrzył. Wszyscy obrócili się w stronę bramy, z której wyszedł…
Mały, zabiedzony chłopczyk w cierniowej koronie na głowie.
Był pokryty zaschłą krwią. Miał przekłute dłonie, a zamiast oczu w jego głowie ziały dwie dziury. Gromadka dzieci natychmiast ucichła.
– Kto ty… Kto ty jesteś? – zapytał Pierre, syn szewca, najodważniejszy z całej gromady.
– Jestem Jezusek – powiedział mały głosem, który przejął wszystkie dzieci dreszczem. – Przyszedłem was ostrzec. Nieprzyjaciel idzie do tego miasta.
Dzieci milczały. Któreś zapłakało.
– Co to za nieprzyjaciel? – znów odważył się zapytać Pierre.
– Bestia, która zabierze waszych rodziców. Wasze siostry i braci.
– To niemożliwe! – wykrzyknął mały Gerard. – Mój ojciec jest kapitanem straży. Ma miecz. Wyjmie go i obetnie łeb Bestii!
– I powiedział Pan: wszyscy, którzy za miecz chwytają, od miecza giną! Tylko wy możecie uratować waszych rodziców od śmierci.
– Jak to?
– Modląc się. Wasze czyste serca ocalą to miasto. Bestia ulęknie się waszych modlitw i zostawi wasze matki i ojców.
– Co mamy zrobić? – wyszeptała Colette.
– Za kilka dni jest święto Szymona i Judy Apostołów. Przyjdźcie na nieszpór pod katedrę, a wyjdzie ku wam Maria. Zaprowadzi was za miasto, do świętego miejsca, na którym pomodlicie się o zdrowie swoich rodziców.
Krew z ran Jezuska kapała w błoto, mieszała się z brudną, cuchnącą wodą z kałuży.
– I pamiętajcie. Jeśli komuś powiecie, że mnie widzieliście albo że macie się spotkać z Matką Boską, przestanę być waszym przyjacielem – dodał smutno Jezusek. – A wtedy Bestia… przyjdzie tu wcześniej. I zabierze waszych rodzicieli jak amen w pacierzu.
Jezusek ruszył dalej. Dzieci spoglądały za nim z trwogą. Kilkoro płakało.
* * *
– Colette, z kim ty, do diabła, gadałaś? – zapytał Justin Toul, mistrz złotniczy. – Kto tam był między wami?
Colette zawahała się. Spuściła oczy. Nie mogła powiedzieć prawdy.
– Nikt, panie ojcze. To był tylko… taki jeden nasz przyjaciel.
* * *
Eskorta, która odprowadzała Villona i diakona do klasztoru Saint-Roche-des-Pres, składała się z czterech rosłych pachołków w przeszywanicach, tunikach i opończach. Każdy z nich był przy mieczu, a dwaj mieli przy kulbakach potężne arbalety. Zanim poeta ich zobaczył, łudził się jeszcze, że może w trakcie podróży nadarzy mu się sposobność do ucieczki, a potem skrytego powrotu do Carcassonne. Gdy jednak ujrzał ponure, zacięte miny pachołków, natychmiast przeszła mu ochota na wszelkie zbytki. Nie zamierzał skończyć z bełtem wbitym w plecy ani też ucieczką potwierdzić wszystkie zarzuty, które mu stawiano. Doprawdy, wdepnął w niezłe łajno.
Świt był chłodny i ponury. Nad blankami i żelaznymi szczytami wież Carcassonne zawisły tumany mgieł, a świeża rosa błyszczała na dachach i wyschniętych trawach. Wyniosłe baszty barbakanu Aude ociekały wilgocią. Obsiadły je stada czarnych kruków i wron. Ptaki tkwiły nieruchomo, spłoszone przez ludzi odlatywały niechętnie. Wpatrywały się czarnymi paciorkami oczu w miasto, jak gdyby czekając na chwilę, gdy wydarzy się kolejne nieszczęście i będą mogły zlecieć się na żer, aby rozszarpać świeże ludzkie zwłoki.
– Ludzie gadają – mruknął diakon, gdy zobaczył ptaki – że te gawrony porywają dusze zmarłych do piekła. Trzeba nam się spieszyć, bo naprawdę mogą mieć dziś dużo roboty.
W milczeniu przejechali starym dwunastoprzęsłowym mostem, zbudowanym jeszcze za czasów Ludwika Świętego, minęli krzyż wyznaczający granicę pomiędzy Górnym i Dolnym Miastem. Potem znaleźli się wśród niskiej drewnianej zabudowy, wzniesionej na fundamentach osiedla spalonego przed ponad stu laty przez angielskie wojska Czarnego Księcia Edwarda. Ruszyli na południe traktem biegnącym wzdłuż przełomów rzeki Aude.
Gdy opuścili miasto, pogoda poprawiła się. Tumany mgieł uniosły się, odsłaniając zarysy odległych gór, ku którym prowadził trakt. Podążali wzdłuż Aude, pieniącej się wściekle na skalnych progach. Była już jesień, jechali przez ciemnozłote lasy zaścielające drogę kobiercami żółtych liści, ciemne wąwozy szumiące potokami spływającymi ze wzgórz, opustoszałe polany zarośnięte dywanami wyschłych traw, omijali wykroty pod korzeniami ogromnych, starych drzew, gdzie w tym ciemnym, pochmurnym dniu błyskały liczne świetliki.
Byli w sercu Langwedocji, ongiś krainie trubadurów, walecznych rycerzy i pięknych dam. Jednak dwa wieki temu przetoczyła się tędy niszczycielska krucjata przeciwko katarom. Zamki legły w gruzach, miasta zrównano z ziemią, a heretyków posłano na stos. Dziś po tamtych czasach nie pozostał nawet ślad. Przetrwały tylko pieśni i ballady śpiewane we dworach i karczmach, a czasem recytowane szeptem w obawie przed donosicielami i inkwizycją.
Beziers upadło. Nie żyją
Duchowni, kobiety, dzieci. Bez wyjątku.
Zabijali także chrześcijan.
Stopnie ołtarza były mokre od krwi.
Kościół echem odbijał ich krzyki.
Srebrny krzyż im posłużył
Za pieniek do odrąbywania głów…
– przypomniał sobie Villon słowa starej langwedockiej pieśni.
Polany i łąki, po których kroczyli kiedyś dumnie katarscy Perfecti, zarosły już dawno lasem. Kaplice i zamki Dobrych ludzi zamieniły się w gruzy. A przecież w tej ziemi ciągle było wiele śladów po wydarzeniach sprzed stuleci. Okoliczne skały, góry i wzgórza zjeżone były resztkami warowni katarów. Peyrepertuse, Durfort, Queribus, Puivert, Arąues, Monsegur i inne twierdze ciągle przypominały chwałę dawnych władców Langwedocji. Pozostały po nich także inne wspomnienia… Ciepły popiół stosów, które rozpalano czasem w Narbonne, Beziers, Tuluzie i Rousillon. I inkwizycja, która przejmowała trwogą każdego chłopa czy pasterza.
Jechali na południe. Okolica stawała się coraz bardziej dzika, najeżona skałami, wzgórzami i górami. Mijali małe, biedne wioski przytulone do stromych zboczy i turni, niedostępne wieże, zamki i kościoły, które w każdej chwili mogły posłużyć za schronienie przed napadem.
– Villon – syknął Bernard za którymś zakrętem górskiej drogi.
– Słucham, wasza dostojność.
Читать дальше