Villon znowu poczuł na sobie zimny, przenikliwy wzrok księdza. Do diabła, czy to był zwykły diakon odprawiający msze święte w kaplicy?
– Ty naprawdę chcesz odnaleźć tę ladacznicę! Czyż nie tak?
– Tak, wasza dostojność. W zamian za to gotów jestem służyć wam wszelką pomocą.
– Dlaczego ci na niej zależy? Nie wierzę, abyś poświęcał się dla paru złotych skudów, które jakoby zostawiłeś u tej dzierlatki.
– To moja pokuta, ojcze diakonie… Dawno temu zostawiłem ją samą i w długach… Uciekłem. Chcę to odpokutować… – Villon zaryzykował kolejne kłamstwo.
Ksiądz zastanawiał się przez chwilę. Ale tylko przez chwilę.
– Dobrze, Villon, skoro chcesz, tedy wykorzystam cię jako psa w zaprzęgu Pana. Pomożesz mi rozwikłać tę sprawę. Pamiętaj jednak, że będzie to niewdzięczna służba. W zamian za to jednak roztoczę nad tobą moją opiekę. Będziesz bezpieczny… Do czasu.
– Czy wy wiecie, co czynicie? – sapnął konętabl. – Ten człek lada dzień będzie wisiał. Chcecie go osłaniać?
– Mości konetablu. Prosiliście mnie o pomoc w wyjaśnieniu tej sprawy, więc nie przeszkadzajcie. Być może ten szelma i łotr okaże się przydatny.
– Jak chcecie, wielebny księże.
– Żądam tego.
– Dziękuję, księże diakonie – szepnął łotr.
– Na razie – mruknął diakon – nie dziękuj. Sprawdzę, czy się w ogóle przydasz. Dlatego dam ci ważne zadanie. Po wypadku z dzwonem wielu było zabitych i rannych, ale… trafił się jeden szaleniec.
– Kto taki?
– Dzwonnik z katedry pod wezwaniem Świętego Nazaira. Krzyczał, że widział Bestię. Pomówisz z nim i postarasz się, aby opisał ci, co tak naprawdę stało się na dzwonnicy.
– Gdzie można go znaleźć?
– W szpitalu miejskim. Między obłąkanymi. Mam nadzieję, Villon, że naprawdę mi się przydasz.
– Uczynię wszystko…
– A nawet więcej! Klękaj!
– Ale…
– Powiedziałem, klękaj. A teraz powtarzaj za mną: Ja, François Villon…
– Ja, François Villon…
– …bakałarz sztuk wyzwolonych Uniwersytetu Paryskiego, przysięgam na mą nieśmiertelną duszę i Święty Krzyż, że zachowam w tajemnicy wszystko, czego dowiedziałem się dzisiaj, i bez zgody diakona Bernarda nie opuszczę miasta. A jeśli skłamałem lub przysięgi nie dotrzymam, niechaj Bestia piekielna pożre moją duszę.
– …niech Bestia pożre moją duszę…
Miejski szpital w Carcassonne był ponurą budowlą nieopodal placu Marcou, pokrytą mchem i wieloletnim osadem, wciśniętą między kupieckie domy i kamienny mur miasta. Villon ominął śmierdzące kałuże, przebrnął przez błoto, w którym omal nie zostawił swoich ciżm, i stanął przed drzwiami. Zanim zastukał, spojrzał w górę na stromy dach pokryty liszajami, na blanki, ponad którymi kłębiła się wilgotna, wieczorna mgła. Gęste tumany podnosiły się z fosy, znad rzeki Aude, a także z okolicznych bagien i moczarów, spowijając miasto śmiertelnym całunem, tłumiąc wszystkie dźwięki i zmieniając domy i wysmukłe wieże w korowód widm i mar.
Wstrząsnął nim dreszcz. Załomotał w drzwi, a gdy się otwarły, pokazał pierścień diakona. Już wkrótce stanął przed nadzorcą szpitala – ponurym grubasem śmierdzącym zastarzałym potem.
– Czego kceta? – zapytał nadzorca i przyklepał resztki włosów do pokrytej bliznami czaszki. – Wszystkie klienty zdrowe. Skaczom jak źrebięta. Nawet kija nie trzeba na unych.
– Chcę się widzieć z Jeanem dzwonnikiem. Tym, co oszalał po rzezi w katedrze.
– A na co wam uny? Tyż un cięgiem godzinki klepie. I na ścianę łypie.
– Ksiądz diakon chce, abym go przepytał.
– Nie bydzie z tego nic. – Nadzorca pokręcił łbem. – Ale kie kceta, to późwa.
Podniósł się z ławy, wziął w rękę solidną dębową pałkę i skinął na poetę. Villon skonstatował, że grubas śmierdział nie tylko zastarzałym potem, ale także paskudną wonią starych wymiocin.
– Niech ta uważa. To ni jest zamtuz. Tu się wsadza odmieńce i opętańce.
Po chwili stanęli przed schodami prowadzącymi na dół, przegrodzonymi kratą zamkniętą na grubą kłódę. Grubas zabrzęczał kluczami, otworzył zamek i pchnął zardzewiałe dźwierze. Zaczęli schodzić po kręconych stopniach. Gdzieś z dołu doszedł do nich pierwszy jęk, potem krzyki, wrzaski, brzęk metalu i przekleństwa.
Zeszli do wielkiej kamiennej piwnicy. Światło księżyca wpadało tutaj przez zakratowane okna umieszczone w wielkich, kamiennych niszach. Ogromne przypory dzieliły podziemia na dwa szeregi cel zamkniętych żelaznymi kratami. Śmierdziało moczem, łajnem i wilgocią. Pod ścianami popiskiwały szczury. W klatkach i celach na zgniłej słomie siedzieli lub leżeli szaleńcy.
Pierwszy, którego Villon spostrzegł, był półnagi, przykuty łańcuchem do ściany. Kiwał się bez przerwy w przód i w tył, mamrocząc coś monotonnie pod nosem. Tuż obok siedziała w kucki ogromna, gruba baba z rozpuszczonymi siwymi kudłami. Przytulała do piersi lalkę ze skręconych i zszytych łachmanów. Kolejny szaleniec wtulił się w kąt klatki, podciągnął kolana pod głowę, objął je rękoma i dygotał, trząsł się całym ciałem, szczękając żółtymi, poszczerbionymi zębami.
Villon szedł za nadzorcą, spięty, wyczulony na każdy dźwięk. Jakiś kształt rzucił się ku niemu z prawej strony. Stało się to tak niespodziewanie, że łotr odskoczył w bok, potknął się o ceber z pomyjami, uderzył barkiem w kratę przy następnej niszy. Gdy się obrócił, na wprost siebie miał celę, z której szczerzył nań ostre zęby zarośnięty szaleniec w porwanej koszuli. Obłąkany przycisnął twarz do żelaznych prętów, wyciągnął ręce z klatki w stronę poety. Zataczał nimi łuki w powietrzu, rozczapierzając brudne szpony paznokci.
– No chodź – wydyszał. – No choooodź…
Czyjeś palce pogładziły poetę po głowie. Villon poczuł ciepły oddech koło swojego ucha.
– Tak, tak – szeptał cichutko jakiś głos. – Tak, tak. Taaaaaak…
Villon odskoczył od niszy. Przycupnął w niej długowłosy opętaniec, uśmiechał się do Villona, a rozwarte, ociekające śliną wargi odsłaniały drgający język.
Głośny rechot przywołał poetę do porządku. Nadzorca szczerzył do Villona spróchniałe zęby, bił się z uciechy dłońmi po grubych udach. Łotr spojrzał nań groźnie. Gruby się odwrócił, ciągle zaśmiewając się do rozpuku.
Ruszyli poprzez piekło. Dalej była cela zamknięta rozchwierutaną, pogiętą kratą. Zamknięto w niej spoconego giganta, który uczepił się obiema rękami zardzewiałych prętów i trząsł nimi z całych sił.
– Dostanę cię! – wydyszał. – Dorrrwę cię! Ty bestio!
Oderwał wielkie, spocone, pokryte gęstymi włosami dłonie od krat i zacisnął je w powietrzu, zupełnie jak gdyby dusił niewidzialnego przeciwnika.
– I tak cię… I tak! I tak! I tak!
Villon szedł dalej przez mrok, za smrodem nadzorcy. Wyminął dwóch pachołków szpitalnych tłukących pałkami starego dziadygę w łachmanach.
– Poleziesz do niej jeszcze?! – krzyczał niższy, przyodziany w skórzany czepiec i brudną tunikę. – Pójdziesz do niej, dziadu, pokrzywniku?! Będziesz ją brał na chała, chwieju?!
– Pójdę… Pójdę! Pójdę! – ryczał i szlochał dziad.
Pachołkowie zmitygowali się trochę, widząc nadchodzącego Villona. Spojrzeli w bok, na ścianę, a gdy poeta wyminął ich, wrócili do bicia starego.
Nadzorca zatrzymał się nagle – tak niespodziewanie, że łotr omal nie wpadł na niego. Na chwilę smród bijący z ciała grubasa zabił nawet odór panujący w tym ponurym miejscu.
Читать дальше