Podłoga wokół dzwonu była usłana ciałami zabitych. Ranni błagali o zmiłowanie, wyli o ratunek. Kapłan na chórze nawoływał do opamiętania się – żegnał ludzi krzyżem, odmawiał litanię. Nikt go nie słuchał. Przerażenie i zwierzęcy strach zawładnęły tego popołudnia mieszkańcami Carcassonne. A na to wszystko spoglądali martwym wzrokiem z postumentów i witraży Jezus Chrystus, Matka Boska i święci Pańscy zbryzgani krwią, anioły i złośliwe diabły, maszkarony porywające do piekła dusze grzeszników.
Villon nie pamiętał nawet, jak zszedł po schodach. Stanął w nawie i patrzył na trupy, posadzkę we krwi, dygotał z przerażenia, a jego twarz była biała jak kreda. Nie mógł uwierzyć własnym oczom. A potem ciężka płachta spadła mu na głowę, ktoś podciął jego nogi i przewrócił na ziemię. Tyle zapamiętał.
* * *
Dwaj krępi mężczyźni w skórzanych fartuchach wykonywali swą pracę sumiennie i dokładnie. Rozpalili ogień na palenisku, zgarnęli węgle w kąt. Wyciągnęli z sakwy kleszcze i haki, rozgrzewali je w żarze. Ogień nie był duży, zatem jeden z nich sięgnął po niewielki miech i umiejętnie podsycił płomienie.
Położenie poety było zgoła niewesołe. Leżał na twardej, dębowej ławie, z rękoma wyciągniętymi nad głową i przykutymi łańcuchami do drewnianej belki. Nogi także miał w okowach – biegnące od nich konopne sznury nawinięte były na gruby wałek zaopatrzony w zapadkę i korbę.
– Zacni chrześcijanie… – wybąkał niepewnie Villon. – Cóż wy takiego czynicie? Po cóż w piecu palicie, cni samarytanie niebiańscy?
Na dźwięk słów poety draby posłały mu niechętne spojrzenia, po czym jęły pracować jeszcze szybciej. Z wolna wzrok łotra przyzwyczajał się do ciemności. Najpierw dostrzegł, że znajdował się w wilgotnym, paskudnym lochu, a potem, iż poza dwoma posępnymi, małodobrymi i małomównymi jegomościami znajdowało się tutaj jeszcze kilka osób.
Wyższy z pachołków wyciągnął rozpalony stempel z ognia. Z paskudnym uśmiechem na porowatej i pryszczatej gębie podszedł do poety. Wówczas jeden z nieznajomych, pozostających dotąd w cieniu, zbliżył się, a blask białego żelaza wydobył z mroku jego posępną brodatą twarz, złoty łańcuch zwieszający się z grubego karku i atłasowe zwieńczenia bogato wykończonej robe.
– Dobra… – wydyszał poeta, chcąc choć odrobinę zyskać na czasie, gdyż bez wątpienia każda sekunda miała teraz wagę góry złota. – Przekonaliście mnie! To wystarczy. Będę gadał!
Brodaty czowiek dał znać katu. Pachołek rozerwał koszulę na boku łotra. Villon poczuł, jak wzdłuż pleców spływają mu zimne strużki potu. Spodziewał się sądu, przesłuchania, pytań, ale nie tego, że nieznajomi od razu przejdą do rzeczy.
– Jestem Hugon de Comestor – rzekł cicho brodacz. Jego głos był dostojny i szlachetny, nawykły do rozkazywania. – Konetabl bractwa Montes-Payes, którego ci oto mieszczanie Carcassonne poprosili o pomoc w ujawnieniu prawdy o wydarzeniach, jakie ostatnio miały tu miejsce. Chcę wiedzieć, ilu was jest, kto za wami stoi, czego chcecie i dlaczego wybraliście sobie to zacne miasto na odprawianie wszetecznego czarostwa?!
– Wybaczcie, panie – poeta chrząknął – ale chyba się przesłyszałem. Ja jestem poczciwym i lichym żaczyną, co się zwie François Villon. Nie mnie się mieszać do waszych rycerskich spraw… Ja tylko zarabiam na chleb poczciwą pracą, imając się rzemiosła…
– Jesteś złodziejem, szelmą i skończonym obwiesiem! – warknął konetabl. – Znam cię dobrze, parszywy igrcu, synu maciory i Żyda! Gdyby nie łaska paryskiego parlamentu, układałbyś teraz rymy dla gawronów, komediancie! Gadaj zatem, dlaczego wywołałeś już dwa poważne kataklizmy w Carcassonne?! Mów, a unikniesz bólu.
Villon zwilżył wargi.
– Obawiam się, wielmożny panie, że niewiele się ode mnie dowiecie. A to z tej przyczyny, że to nie ja zrzuciłem dzwon z wieży, nie mam takoż nic wspólnego z poprzednimi, godnymi ubolewania katastrofami.
– Od przeszło niedzieli miastem wstrząsają diabelskie kataklizmy. Najpierw na ulicach pojawiły się żebrzące okaleczone dzieci, które poczęły przepowiadać siedem klęsk i nieszczęść zapowiadających nadejście rzekomej Bestii, która zniszczy Carcassonne. Wszyscy puszczali to mimo uszu, wydarzyły się jednak dwie z zapowiadanych katastrof. Kilka dni temu doszło do wybuchu i groźnego pożaru w warsztacie konwisarza. Zginęło ponad czterdziestu mieszczan, czeladników i pachołków. Dziś doszło do katastrofy w katedrze. Przed wszystkimi tymi wydarzeniami na murach pojawiały się diabelskie znaki – wydrapane rzymskie cyfry siedem i sześć. Chcę zatem, do stu piorunów, wiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi. Kto za tym stoi? Komu zależy na śmierci mieszczan? Gadaj, do której heretyckiej sekty należysz!
– Obawiam się, że was zmartwię, szlachetny panie – jęknął Villon. – Jestem zacnym i pobożnym chrześcijaninem.
– Wiedziałem! – sapnął konetabl. – A zatem jesteś szpiegiem Anglików, czyż nie tak? A może czynisz tę wszeteczną robotę za pieniądze Burgundczyków?!
– Czy działacie w imię inkwizycji, wielmożny panie? – zapytał Villon. – Jeśli tak, to zgoła niewiele mogę powiedzieć o tych wydarzeniach. A to z prostej przyczyny: nie mam z nimi nic wspólnego. Nadmienię wszakże, że jestem pobożnym, skromnym i niezwykle pracowitym człowiekiem, przystępuję co roku do komunii, spowiadam się, wierzę także w święty i apostolski Kościół rzymski, a takoż w stolicę Piotrową i Ojca Świętego – chwalić Boga, że mamy go znowu jednego, a nie trzech… Nigdy nie zdarzyło mi się okraść duchownego, nie należę takoż do szatańskiej wspólnoty Waldensów, nie byłem nigdy begardem ani pseudoapostołem, ani też poplecznikiem występnych manichejczyków. Co tydzień nawet modlę się, aby wszeteczny Waldez i Dulcyn smażyli się w piekle aż do dnia Sądu Ostatecznego. A w zeszłym roku dałem nawet datek kwestarzom, co zbierali na drewno pod ich kocioł! Nie jestem takoż przechrztą ani żydem, a to ostatnie udowodnić mogę w każdej chwili, jeśli wam, Panie, odwagi starczy, by sprawdzić, czy członek wstydliwy naprawdę posiadam w całości. Zapewniam jednak, że nie brakuje mu ani kawałka. Nadmienię takoż, iż jako pobożny chrześcijanin nawet baby chędożę jak Pan Bóg przykazał, a nie w jakowejś zwierzęcej pozycji, którą wszetecznicy zwą na raka…
– Zamknijże się, szelmo, i posłuchaj! – przerwał Villonowi konetabl. – Nie jesteśmy inkwizycją, ale szlachetnie urodzonymi patrycjuszami z miasta, którzy nie chcą, aby w całą sprawę wmieszali się ci przeklęci dominikanie. Minęły wieki od czasów, gdy Simon de Montfort wypalił ogniem i żelazem herezję katarską w tej ziemi. A ponad stulecie od czasu, gdy Bernard Gui rozprawił się z Autierami, którzy chcieli odnowić tutaj bezbożne praktyki katarów. Od prawie trzydziestu lat, to jest od czasu, gdy jego wielebność inkwizytor Świętego Oficjum Jean Duprat zdemaskował bandę tej diablicy Mabille de Marnac, nie zapłonął tu ani jeden stos! Mieliśmy spokój, rządziliśmy się sami. I nie pozwolimy, aby jakiś czarnoksiężnik lub banda przeklętych burgundzkich czy aragońskich bękartów urządzali sobie krwawe igrzyska w naszym mieście!
– Chcemy schwytać tych, którzy są odpowiedzialni za kataklizmy, zanim inkwizycja rozpęta piekło w mieście – rzekł niski, barczysty człek w kosztownym kołpaku i kożuchu, który teraz wyłonił się z cienia. – W mieście przebywa wielebny Nicholas Jacquier, inkwizytor papieski. Lada chwila zacznie się śledztwo, a wtedy nam wszystkim zrobi się ciepło.
Читать дальше