Było tu wiele rodzin. Rodzice z dziećmi. Dzieci z balonikami i watą cukrową. Umorusane, uśmiechnięte buzie. W powietrzu czuć było słodki zapach kukurydzy na gorąco, ciasta z cynamonem, cukrowej waty, lukrecji, lodów i potu. Brakowało jedynie kurzu. Latem w lunaparku zawsze królował kurz. Suchy, dławiący, wzbijany przez setki par butów. Do tego opony aut wzbijające nowe tumany kurzu i tratujące trawę.
Tu nie wyczuwało się kurzu, ale było coś jeszcze, coś innego i równie osobliwego. Woń krwi. Tak słaba, że trudna do wychwycenia, ale mimo wszystko wszechobecna. Słodki, metaliczny zapach krwi mieszał się z aromatem gotowanych potraw i lodów. Komu brakowało kurzu?
Byłam głodna. Chętnie zjadłabym kukurydzę na gorąco. Czy powinnam najpierw zjeść, czy oskarżyć Mistrza Miasta o morderstwo? Trudny wybór. Jak zawsze zresztą.
Nie do mnie należało dokonanie tego wyboru. Z tłumu wyłonił się mężczyzna. Był nieco wyższy ode mnie, o długich, kręconych włosach do ramion. Nosił chabrową koszulę z podwiniętymi rękawami, spod których wyłaniały się muskularne przedramiona. Obcisłe dżinsy opinały szczupłe biodra. Do tego nosił czarne kowbojki z niebieskimi wzorami. Oczy miały niemal ten sam odcień co koszula. Uśmiechnął się, błyskając małymi, białymi zębami.
– Ty jesteś Anita Blake, zgadza się? – Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Nie zawsze opłaca się przyznawać, kim jesteś. – Jean-Claude kazał mi na ciebie zaczekać. – Głos był łagodny, pełen wahania. Miał w sobie coś z dziecka. No i ten wygląd. Nie mówiąc o tym, że mam słabość do pięknych oczu.
– Jak ci na imię? – spytałam. Lubię wiedzieć, z kim mam do czynienia.
Jego uśmiech poszerzył się.
– Stephen. Mam na imię Stephen. – Podał mi rękę. Uścisnęłam ją. Miał delikatną, lecz silną dłoń, może nie wykonywał wielu prac fizycznych, ale na pewno coś ćwiczył. Trochę. Nie za dużo. Nie był zbyt napakowany. Faceci mojego wzrostu nie powinni przesadzać z ćwiczeniami. Mogą dobrze wyglądać w kąpielówkach, ale w zwyczajnych ciuchach przypominają zdeformowanego karła. – Proszę za mną – powiedział jak kelner, ale gdy wmieszał się w tłum, pospieszyłam za nim. Szedł w stronę wielkiego, niebieskiego namiotu. Wyglądał jak staroświecki namiot cyrkowy. Widywałam takie tylko na zdjęciach lub w filmach.
Przy wejściu stał facet w pasiastym surducie wołający: „Za chwilę zaczynamy! Panie i panowie, okazujcie bilety i wchodźcie do środka! Zobaczcie największą kobrę świata! Na własne oczy ujrzycie, jak ten przerażający wąż zostanie spętany magiczną mocą naszej pięknej zaklinaczki węży, Shahar. Panie i panowie, tego widowiska nie zapomnicie do końca życia!”.
Przy nim ustawiła się kolejka chętnych, pokazujących bilety młodej kobiecie. Bileterka przedzierała je na pół, zostawiając sobie jedną i oddając drugą część.
Stephen pewnym krokiem wyminął kolejkę oczekujących. Parę osób łypnęło na nas krzywo, ale dziewczyna kiwnęła przyzwalająco głową. Weszliśmy do środka. Wewnątrz namiotu ustawiono wielkie trybuny. Niemal wszystkie miejsca były zajęte. Wszystkie bilety wyprzedane. To musiał być niezły spektakl. Super.
Arenę otaczał krąg niebieskich barierek.
Stephen przecisnął się wzdłuż jednego z rzędów, aby dotrzeć do schodów. Ponieważ staliśmy na samym dole, mogliśmy iść tylko wyżej. Wspięłam się za Stephenem po betonowych schodach. Namiot wyglądał jak cyrkowy, ale trybuny i krzesła były stałe. Minikoloseum.
Z powodu uszkodzonych kolan mogę biegać jedynie po płaskim, bieg po schodach czy pod górę sprawia mi ból. Nie próbowałam więc nawet dotrzymać kroku sunącemu jak burza Stephenowi. Patrzyłam na jego pośladki ciasno opięte dżinsami. Obserwacja oczywiście z pobudek czysto zawodowych. Rozsunęłam suwak kurtki, ale jej nie zdjęłam. Ktoś mógłby zobaczyć pistolet. Pot ściekał mi po plecach. Myślałam, że się roztopię. Stephen obejrzał się przez ramię. Może sprawdzał, czy idę za nim, a może chciał zachęcić mnie do szybszego tempa. Posłał mi uśmiech, przy którym jego wargi rozchyliły się szeroko w grymasie niemal drapieżnym. Stanęłam w połowie schodów, obserwując jego szczupłą postać mknącą coraz wyżej. Emanował niespożytą energią, powietrze zdawało się wirować wokół niego. Był zmiennokształtnym. Niektóre lykantropy potrafią ukrywać to, kim są, lepiej od innych. Stephen nie był aż tak dobry. A może nie przejmował się tym, czy go rozpoznam. Możliwe.
Lykantropia była chorobą, jak AIDS. To że ofiara wypadku stawała się przedmiotem szykan, trąciło uprzedzeniami. Większość zmiennokształtnych to ofiary ataków. Nie stali się nimi z własnego wyboru. Czemu więc teraz, kiedy poznałam prawdę, część sympatii do Stephena nagle znikła? Czyżbym była uprzedzona? Kto, moi ?
Czekał na mnie u szczytu schodów, piękny jak z obrazka. Powietrze wokół niego przesycała jednak niepohamowana, dzika, skumulowana energia. Co robił u Jean-Claude’a zmiennokształtny? Jaką pełnił funkcję? Może powinnam zapytać. Stanęłam obok niego. Moja twarz musiała wyrażać pytanie, bo Stephen nieoczekiwanie rzucił:
– Co się stało?
– Nic. – Pokręciłam lekceważąco głową.
Chyba mi nie uwierzył. Niemniej jednak uśmiechnął się i podprowadził mnie do specjalnej, przeszklonej loży. Wyglądała bardzo wytwornie, jak miniaturowe studio radiowe. Podszedł do kotary przy wejściu i odsunął ją. Przytrzymał i gestem ręki zaprosił mnie do środka.
– Nie, ty pierwszy – rzuciłam.
– Panie mają pierwszeństwo – odparł.
– Nie musisz otwierać przede mną drzwi. Nie wymagam tego. Sama doskonale sobie radzę. Naprawdę.
– Feministka, coś takiego.
Prawdę mówiąc, nie chciałam mieć Stephena za plecami. Skoro jednak chciał widzieć we mnie feministkę, to niech mu będzie. Nie było to zresztą tak dalekie od prawdy.
Weszłam do środka. Spojrzałam na arenę. Z góry wydawała się mniejsza. Muskularni mężczyźni w błyszczących przepaskach biodrowych nieśli na nagich ramionach lektykę. W lektyce znajdował się wielki wiklinowy kosz i ciemnoskóra kobieta. Miała na sobie strój tancerki a la Hollywood. Grube, czarne włosy opadały gęstą kaskadą aż do jej stóp. Wyglądały jak płaszcz. Szczupłe ramiona rąk zakończonych małymi, śniadymi dłońmi wykonywały w powietrzu skomplikowane płynne gesty. Dziewczyna zaczęła tańczyć przed lektyką. Kostium był lipny, ale dziewczyna umiała tańczyć. To nie był zmysłowy, uwodzicielski taniec, ale miał w sobie olbrzymią moc. Dawno temu taniec miał na celu przywołanie najróżniejszych bóstw, większość ludzi już o tym zapomniała.
Zrobiło mi się zimno, włosy zjeżyły na karku, na ramionach poczułam gęsią skórkę. Stałam tam, dygocząc i pocąc się z gorąca. Co było w koszu? Naganiacz mówił coś o wielkiej kobrze, ale na świecie nie było węży, które potrzebowałyby tak ogromnego naczynia. Nawet anakonda, największy wąż świata, nie wymagała kosza wysokiego na trzy i szerokiego na sześć metrów.
Coś dotknęło mego ramienia. Drgnęłam nerwowo i odwróciłam się. Stephen stał tuż obok, uśmiechając się do mnie. Zmusiłam serce do uspokojenia rytmu i łypnęłam na niego. Najpierw robiłam takie ceregiele z wejściem, a teraz pozwoliłam, żeby niepostrzeżenie się do mnie zbliżył. Nawet go nie wyczułam. Był szybki, bardzo szybki. Naprawdę. Przestraszył mnie i rozzłościłam się na niego. Może to nielogiczne, ale lepiej się złościć niż bać.
– Jean-Claude czeka w środku – powiedział. Uśmiechnął się, a w jego niebieskich oczach dostrzegłam iskierki bardzo ludzkiego rozbawienia.
Читать дальше