Kremik zaczął na mnie szczekać. Nie uśmiechnęłam się do niego. Nie wierzę w przekonywanie do siebie małych, zadziornych psów. Na pewno swoim czułym psim zmysłem wyczuwał, że go nie lubię i postawił sobie za punkt honoru, by mnie do siebie przekonać.
– W zeszłym tygodniu byli w twoim mieszkaniu malarze. Czy już skończyli remont?
Pokiwałam głową.
– Tak, wszystkie dziury po kulach zostały zaszpachlowane i zamalowane.
– Naprawdę mi przykro, że nie było mnie wtedy w domu. Mogłabyś przez ten czas pomieszkać u mnie. Pan Giovoni mówił, że musiałaś przenieść się do hotelu.
– Taa.
– Nie rozumiem, dlaczego nikt z sąsiadów nie zaproponował, że cię przenocuje.
Uśmiechnęłam się. Ja to rozumiałam. Dwa miesiące temu rozwaliłam w moim mieszkaniu dwa żywe trupy pałające żądzą mordu. Rozpętała się przy tym nielicha strzelanina. Poniszczone zostały ściany i jedno okno. Parę kul przebiło nawet ściany do innych mieszkań. Co prawda nikt postronny nie ucierpiał, ale od tego czasu żaden z sąsiadów nie chciał mieć ze mną nic do czynienia. Podejrzewałam, nie bez powodu, że gdy minie mój dwuletni okres najmu, zostanę poproszona o opuszczenie mieszkania. Zresztą wcale się im nie dziwiłam.
– Słyszałam, że byłaś ranna.
Skinęłam głową.
– To nic poważnego. – Nie zamierzałam jej tłumaczyć, że rany postrzałowej nie odniosłam podczas tamtego koszmarnego starcia w moim mieszkaniu. Kochanka pewnego bandziora postrzeliła mnie w prawe ramię. Rana już się zagoiła. Pozostała gładka, lśniąca blizna, wciąż lekko zaróżowiona. – A jak pani wizyta u córki? – spytałam.
Oblicze pani Pringle rozpromienił szeroki uśmiech.
– Och, cudownie. Moje najnowsze wnuczątko jest wręcz idealne. Później, jak się trochę zdrzemniesz, pokażę ci zdjęcia. – W jej oczach znów dostrzegłam dezaprobatę. Wyglądała jak stara nauczycielka. Taka, która może piorunuje cię wzrokiem z odległości trzech metrów i sprawia, że nawet jeśli nie masz nic na sumieniu, czujesz się winna. A ja już od lat nie byłam niewinna.
Uniosłam obie ręce w górę.
– Poddaję się. Idę się położyć. Pójdę prosto do łóżka. Obiecuję.
– Mam nadzieję – mruknęła. – Chodź, Kremik, idziemy na nasz popołudniowy spacerek. – Szpic zatańczył na smyczy, wyrywając się naprzód jak miniaturka psa zaprzęgowego. Pani Pringle pozwoliła, aby półtora kilo mechatej sierści pociągnęło ją w głąb korytarza. Pokręciłam głową. Według mnie posiadanie psa nie oznaczało robienia tego, na co miał w danej chwili ochotę czworonożny pupil. Gdybym kiedyś miała psa, musiałby mi się podporządkować albo pożegnałby się z życiem. To była podstawa zasada.
Otworzyłam drzwi i weszłam do spowitego ciszą mieszkania. Słychać było tylko szum grzejnika, syk gorącego powietrza wlatującego do pomieszczenia i dźwięki z akwarium. Dźwięki pustki. To było cudowne.
Ściany tak jak poprzednio odmalowano na biało. Dywan był szary, tapczan i fotel białe. Kuchnia urządzona w jasnym drewnie, linoleum w biało-żółte wzory. Stolik do kawy dla dwóch osób w kuchni był nieco ciemniejszy niż szafki. Biel ścian urozmaicały jedynie reprodukcje współczesnych obrazów. Pod ścianą, gdzie większość osób umieściłaby olbrzymi zestaw kuchenny, ja ulokowałam akwarium i stereo.
Okna były przesłonięte ciężkimi białymi zasłonami, które sprawiały, że nawet w słoneczny dzień w mieszkaniu panował przyjemny półmrok. Gdy sypiasz w dzień, musisz mieć naprawdę dobre zasłony.
Rzuciłam płaszcz na tapczan, zdjęłam buty; przejście boso po miękkim dywanie było dla mnie prawdziwą rozkoszą. Zaraz potem zdjęłam rajstopy i cisnęłam je na podłogę obok butów. Do akwarium podeszłam już całkiem boso.
Rybki podpłynęły ku powierzchni, prosząc o pokarm. Te skalary są szersze niż moja rozcapierzona dłoń. To największe ryby tego gatunku, jakie widziałam poza sklepem akwarystycznym, gdzie je kupiłam. W tym jednym punkcie hodowano takie o długości prawie trzydziestu centymetrów.
Zdjęłam kaburę podramienną i umieściłam browninga w jego domowym miejscu, specjalnym olstrze u wezgłowia łóżka. Gdyby jakiś bandzior zechciał się do mnie podkraść, mogłabym z łatwością sięgnąć po broń i załatwić drania. Taka była teoria, sprawdzona już zresztą w praktyce.
Powiesiwszy starannie kostium i bluzkę w szafie, rzuciłam się na łóżko, mając na sobie tylko biustonosz, figi i srebrny krzyżyk, z którym nie rozstaję się nawet pod prysznicem. Nigdy nie wiadomo, kiedy jakiś uparty wampir zechce ci upuścić krwi. Zawsze gotowa – oto moje motto, zapożyczone od skautów.
Wzruszyłam ramionami i zadzwoniłam do pracy. Mary, nasza dzienna sekretarka, odebrała już przy drugim sygnale.
– Animatorzy sp. z o.o. Czym możemy służyć?
– Cześć, Mary, tu Anita.
– Cześć, co słychać?
– Muszę pomówić z Bertem.
– Przyjmuje teraz potencjalną klientkę. Mogę wiedzieć, w jakiej sprawie chcesz z nim rozmawiać?
– Chciałabym, aby rozdzielił moje dzisiejsze zlecenia.
– O rany. Sama mu to powiedz. Jeśli ma się już na kogoś wydzierać, wolę, aby wypadło na ciebie – stwierdziła pół żartem, pół serio.
– Doskonale – rzekłam.
Zniżyła głos do szeptu i powiedziała:
– Klientka już wychodzi. Zaraz cię przełączę.
– Dzięki, Mary.
Zanim zdążyłam zaprotestować, usłyszałam w słuchawce dźwięki muzyki. Przełączyła mnie na oczekiwanie. Melodyjka była potwornie zniekształconą wersją Tomorrow Beatlesów. Wolałabym już zwykły szum. Na szczęście na linii pojawił się Bert, uwalniając mnie od katuszy.
– Anito, o której możesz dziś być?
– Nie mogę.
– Czego nie możesz?
– Nie mogę być dziś w pracy.
– W ogóle? – Jego głos zabrzmiał oktawę wyżej.
– Otóż to.
– Dlaczego, do cholery? – Już zaczął kląć. To zły znak.
– Dziś tuż po porannym spotkaniu otrzymałam na pager wiadomość z policji. Jak dotąd nie zdążyłam nawet zmrużyć oka.
– Zdążysz się jeszcze wyspać. Po południu nie masz żadnych klientów. Obyś tylko zjawiła się po zmierzchu i wypełniła zamówione zlecenia.
Był wyrozumiały i szczodry. Coś się kroiło. Coś bardzo złego.
– Nie mogę przyjąć na dziś żadnych zleceń.
– Anito, mamy nadmiar zleceń. Masz na dziś umówionych pięciu klientów. Pięciu!
– Rozdziel ich pomiędzy innych animatorów – poradziłam.
– Wszyscy inni osiągnęli już limit zleceń.
– Posłuchaj, Bert, to ty zgodziłeś się na moją współpracę z policją. To ty mnie do nich skierowałeś. Uważałeś, że to rozsławi naszą firmę.
– I rozsławiło – przyznał.
– Owszem, ale to tak, jakbym pracowała na dwóch etatach. Nie mogę robić jednego i drugiego równocześnie.
– Wobec tego zrezygnuj z pomagania glinom. Nie sądziłem, że to będzie aż tak czasochłonne.
– Chodzi o śledztwo w sprawie morderstwa, Bert. Nie mogę tego rzucić.
– Niech policja odwala swoją brudną robotę sama – skwitował.
To do niego pasowało. Do jego schludnego wyglądu, czystego, eleganckiego biura i wypielęgnowanych paznokci.
– Oni potrzebują mojej ekspertyzy i moich kontaktów. Większość potworów nie ma ochoty na rozmowy z policją.
Po drugiej stronie łącza zapadła cisza. Słyszałam tylko przyspieszony, gniewny oddech Berta.
– Nie możesz mi tego zrobić. Przyjęliśmy pieniądze, podpisaliśmy kontrakty.
– Już parę miesięcy temu prosiłam cię, abyś wynajął kogoś do pomocy.
Читать дальше