Spojrzałam na Larry’ego.
– Muszę pożyczyć twój wóz.
– Nigdzie bez mnie nie pojedziesz. Słyszałem, co mówiłaś i nie zamierzam odpuścić sobie czegoś tak ekscytującego.
Już miałam zaoponować, ale nie było czasu na kłótnie.
– W porządku, no to jedźmy.
Uśmiechnął się. Był zadowolony. Nie wiedział, co ma się wydarzyć tej nocy ani z czym mieliśmy się zmierzyć. Ja wiedziałam. I wcale mnie to nie cieszyło.
Stałam w wejściu do Cyrku, wpatrując się w tłum kostiumów i mieniących się rozmaitymi barwami ludzi. Nigdy dotąd nie widziałam takich tłumów. Edward stał obok mnie, w długim czarnym płaszczu i białej masce śmierci. Śmierć przebrana za śmierć. Dobre, co? Na plecach miał miotacz płomieni, przez ramię przewieszone uzi, a poza tym, jak mogłam przypuszczać, całą masę broni. Larry był blady, ale wydawał się zdecydowany. W kieszeni miał mojego derringera. Nie znał się na broni. Derringer był bronią do użycia w sytuacjach prawie beznadziejnych, na krótki dystans, ale nie zdołałam przekonać Larry’ego, aby pozostał w samochodzie. Jeżeli przeżyjemy, w przyszłym tygodniu zaprowadzę go na strzelnicę.
Kobieta w kostiumie ptaka minęła nas, roztaczając zapach piór i perfum. Musiałam zerknąć dwa razy, aby upewnić się, że faktycznie to kostium. To jeden z tych wieczorów, kiedy wszyscy zmiennokształtni mogli wmieszać się w tłum, a na ich widok jedyny komentarz brzmiał: „Ale fajny kostium”.
To był halloweenowy wieczór w Cyrku Potępieńców. Wszystko było możliwe.
Szczupła, czarna kobieta podeszła do nas, ubrana tylko w bikini i niezwykłą maskę. Podeszła jak najbliżej, aby można ją było usłyszeć pośród gwaru tłumu.
– Jean-Claude przysłał mnie po was.
– Jak się nazywasz?
– Rashida.
Pokręciłam głową.
– Dwa dni temu Rashidzie oderwano rękę. – Zlustrowałam wzrokiem nieskazitelną skórę jej ramienia. – To nie możesz być ty.
Zdjęła maskę, odsłaniając twarz. Uśmiechnęła się.
– Nasze rany szybko się goją.
Wiedziałam, że obrażenia lykantropów szybko się goją, ale nie, że aż tak szybko. Podążyliśmy za jej kołyszącymi się biodrami, wtapiając się w tłum. Lewą ręką ujęłam dłoń Larry’ego.
– Trzymaj się dziś blisko mnie.
Pokiwał głową. Przedzierałam się przez tłum, trzymając go za rękę jak dziecko lub kochanka. Nie mogłam znieść myśli, że coś mogłoby mu się stać. Nie. To nie tak. Nieprawda. Nie mogłam znieść myśli o tym, że mógłby zginąć. Tej nocy dręczącym mnie upiorem była sama śmierć.
Edward szedł za nami jak cień. Poruszał się bezszelestnie jak śmierć, jego imienniczka, ufny, że już wkrótce zaspokoi swą żądzę zabijania.
Rashida prowadziła nas w stronę wielkiego, pasiastego namiotu cyrkowego, do biura Jean-Claude’a, jak sądziłam. Mężczyzna w słomianym kapeluszu i pasiastej marynarce zagrodził nam drogę i powiedział:
– Przepraszamy, brak miejsc.
– To ja, Perry. To na nich czekał Mistrz. – Skinęła na nas.
Mężczyzna odchylił płachtę namiotu i szarmanckim gestem zaprosił nas do środka. Na jego górnej wardze zaperlił się pot. Było ciepło, ale podejrzewałam, że nie dlatego się spocił. Co się działo w namiocie? To nie mogło być nic złego, skoro wpuszczono do środka publiczność. Prawda?
Światła były silne, jasne, gorące. Zaczęłam się pocić pod dresem, ale gdybym zdjęła bluzkę, ludzie zaczęliby gapić się na mój pistolet. Nie znoszę tego.
Do sklepienia podwieszono ułożone koliście kotary, tworząc na wielkiej arenie cyrkowej dwa całkowicie zasłonięte obszary. Oba te miejsca były otoczone blaskiem reflektorów. Zasłony działały jak pryzmaty. Z każdym naszym krokiem barwy zmieniały się i zalewały kotary. Nie byłam pewna, czy to sztuczka świateł, czy może sam materiał. Tak czy siak efekt był porażający. Rashida zatrzymała się tuż przed barierką.
– Jean-Claude chciał, aby wszyscy włożyli kostiumy, ale nie ma na to czasu. – Pociągnęła za moją bluzę. – Zdejmij to i będzie dobrze.
Uwolniłam skraj bluzy zdecydowanym szarpnięciem.
– O czym ty mówisz, jakie kostiumy?
– Wstrzymujesz przedstawienie. Zdejmij to i chodź.
Przeskoczyła miękko nad barierką, bosa i piękna przemaszerowała po białej arenie. Odwróciła się i spojrzawszy na nas, gestem dała znak, abyśmy poszli za nią.
Nie zrobiłam tego. Nigdzie się nie wybierałam, dopóki ktoś nie udzieli mi stosownych wyjaśnień. Larry i Edward czekali przy mnie. Widzowie będący najbliżej patrzyli niecierpliwie, czekając, aż zrobimy coś ciekawego. A my tylko staliśmy. Rashida znikła w jednym z zasłoniętych kręgów.
– Anito.
Odwróciłam się, ale Larry gapił się na krąg.
– Mówiłeś coś?
Pokręcił głową.
– Anito?
Zerknęłam na Edwarda, ale to nie był jego głos. Wyszeptałam:
– Jean-Claude?
– Tak, to ja, ma petite .
– Gdzie jesteś?
– Za zasłoną, gdzie znikła Rashida.
Pokręciłam głową. Głos był dźwięczny, z lekkim echem, ale poza tym brzmiał całkiem normalnie. Zapewne mogłabym rozmawiać z nim, nie poruszając ustami, ale nawet jeśli to prawda, wolałam o tym nie wiedzieć. Wyszeptałam:
– Co się dzieje?
– Pan Oliver i ja zawarliśmy dżentelmeńską umowę.
– Nie rozumiem.
– Z kim rozmawiasz? – zapytał Edward.
Pokręciłam głową.
– Później ci wytłumaczę.
– Wejdź do mego kręgu, Anito, a wyjaśnię wszystko równocześnie wam obojgu i widzom.
– Coś ty narobił?
– Wybrałem najlepsze rozwiązanie, aby ocalić parę żywotów, ma petite , ale ktoś będzie dziś musiał zginąć. To stanie się w kręgu i zmierzą się w nim wyłącznie żołnierze obu zwaśnionych stron. Tego wieczoru nie zginie żadna niewinna osoba, niezależnie od tego, kto zwycięży. Daliśmy słowo. Obaj.
– Zamierzasz walczyć na arenie, zrobić z tego widowisko?
– To było najlepsze rozwiązanie, jakie mogłem wybrać w tak krótkim czasie. Gdybyś ostrzegła mnie wcześniej, może wymyśliłbym coś innego.
Zignorowałam to. Poza tym miałam już wyrzuty sumienia. Zdjęłam bluzę i przewiesiłam przez barierkę. Na widok pistoletu parę osób siedzących najbliżej wyraźnie westchnęło.
– Walka odbędzie się na arenie.
– Przed publicznością? – spytał Edward.
– Tak.
– Nic z tego nie kumam – rzucił Larry.
– Chcę, żebyś tu został, Larry.
– Mowy nie ma.
Powoli nabrałam i wypuściłam powietrze.
– Larry, nie masz broni. Nie umiesz strzelać. Nie znasz się na broni. Dopóki nie przejdziesz stosownego treningu, będziesz tylko mięsem armatnim. Zostań tu. – Pokręcił głową. Dotknęłam jego ramienia. – Proszę, Larry.
Może dlatego, że poprosiłam, a może za sprawą czegoś w moim spojrzeniu, to nieistotne, ale przytaknął bezgłośnie. Trochę mi ulżyło. Cokolwiek się dziś stanie, Larry nie umrze z mojej winy. Nie wciągnę go w cały ten bajzel. I tak dość już narozrabiałam. Nie chcę mieć go na sumieniu.
Przegramoliłam się przez barierkę i zeskoczyłam na arenę. Edward pospieszył za mną, zamiatając czarną peleryną. Obejrzałam się przez ramię. Tylko raz. Larry stał, zaciskając dłonie na barierce. Wyglądał dość smętnie, gdy tak tam stał samotnie, ale przynajmniej był bezpieczny. Tylko to się liczyło.
Dotknęłam opalizującej zasłony, to jednak były światła. Z bliska materiał wydawał się biały. Uniosłam brzeg zasłony i weszłam do środka. Edward był tuż za mną.
Читать дальше