Mojej uwadze nie uszedł fakt, że ja sama pięknie wyglądam w czerni. Sądząc po wyrazie twarzy Richarda, podzielał moje zdanie, ale wciąż raz po raz zerkał na Edwarda.
– Edward i ja polowaliśmy na wampiry mordujące ludzi.
Jego oczy rozszerzyły się.
– No i co?
Spojrzałam na Edwarda. Wzruszył ramionami. To ja miałam zadecydować, ile mogę mu powiedzieć.
Richard trzymał z Jean-Claudem. Czy był zwierzęciem Jean-Claude’a? Chyba raczej nie, chociaż… Lepiej zachować ostrożność. Gdybym się pomyliła, później go przeproszę. A jeśli okaże się, że miałam rację, będę rozczarowana Richardem, ale zadowolona, że się przed nim nie wygadałam.
– Powiedzmy, że dziś przegraliśmy.
– Ale żyjesz – dodał Edward.
Miał rację.
– Groziła ci dzisiaj śmierć? – W głosie Richarda dało się wyczuć silne wzburzenie.
Cóż mogłam odpowiedzieć.
– To był ciężki dzień.
Richard spojrzał na Edwarda, a potem na mnie.
– Czy to było bardzo niebezpieczne?
Pokazałam mu obandażowane dłonie.
– Sporo skaleczeń i zadrapań, w sumie nic wielkiego.
Edward uśmiechał się, zasłaniając usta kubkiem.
– Powiedz mi prawdę, Anito – rzucił Richard.
– Nie muszę ci nic mówić. Nie mam takiego obowiązku. – Mój głos brzmiał trochę zbyt zachowawczo.
Richard spojrzał na swoje dłonie, a potem na mnie. W jego spojrzeniu było coś, co sprawiło, że ścisnęło mnie w gardle.
– Masz rację. Nie musisz się przede mną tłumaczyć.
Nagle ni stąd, ni zowąd zebrało mi się na zwierzenia.
– Powiedzmy, że wybrałam się na wycieczkę po jaskiniach, bez ciebie.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Skończyło się na tym, że aby uciec przed gromadą łotrów, musiałam przepłynąć przez zalany tunel.
– Na ile zalany?
– Całkowicie.
– Mogłaś utonąć. – Dotknął mojej dłoni koniuszkami palców.
Zaczęłam sączyć kawę i cofnęłam dłoń, ale mimo to jeszcze przez chwilę czułam na skórze jego dotyk, jak utrzymujący się długo zapach.
– Ale nie utonęłam.
– Nie w tym rzecz.
– Właśnie że w tym – zaoponowałam. – Jeśli chcesz się ze mną umawiać, musisz pogodzić się, że mam taką, a nie inną pracę.
Pokiwał głową.
– Masz rację. Masz rację – rzekł półgłosem. – To mną wstrząsnęło. Nie byłem przygotowany na coś takiego. W sumie omal nie zginęłaś, a proszę, siedzisz tu sobie, popijając kawę jak gdyby nigdy nic.
– Dla mnie to chleb powszedni, Richardzie. Jeśli nie potrafisz się z tym pogodzić, może w ogóle nie powinniśmy próbować. – Nagle zwróciłam uwagę na wyraz twarzy Edwarda. – Co cię tak bawi?
– Sposób, w jaki traktujesz mężczyzn.
– Jeśli coś ci się nie podoba, to tam są drzwi.
Odstawił kubek na blat.
– Zostawię was samych, pogruchajcie sobie, gołąbeczki.
– Edwardzie! – rzuciłam.
– Idę sobie.
Odprowadziłam go do drzwi.
– Jeszcze raz dzięki, że byłeś gdzie trzeba we właściwym czasie, nawet jeśli stało się tak, ponieważ mnie śledziłeś.
Wyjął białą, niepozorną wizytówkę z nadrukowanym na niej numerem telefonu. Nie by to na niej nic więcej, żadnych nazwisk, żadnego logo, ale czego się właściwie spodziewałam: wizerunku okrwawionego sztyletu albo dymiącej spluwy?
– Gdybyś mnie potrzebowała, zadzwoń pod ten numer.
Edward nigdy dotąd nie dał mi swego numeru telefonu. Był jak duch. Pojawiał się, kiedy zechciał i gdzie tylko chciał, a potem znikał niczym widmo. Numer można było namierzyć. To, że podał mi ten numer, wiele znaczyło. Na przykład to, że mi ufał. Może jednak by mnie nie zastrzelił.
– Dziękuję, Edwardzie.
– Jedna mała rada. Ludzie tacy jak my nie stanowią dobrej partii i mogą być ciężarem dla swoich partnerów.
– Wiem o tym.
– Czym on się zajmuje?
– Jest wykładowcą nauk ścisłych w college’u – odparłam.
Edward tylko pokręcił głową.
– Powodzenia – powiedział i wyszedł.
Wsunęłam wizytówkę do kieszeni szlafroka i wróciłam do Richarda. Był nauczycielem, ale także obcował z potworami. Widział przemoc i krew, nie robiło to na nim większego wrażenia. Czy da sobie radę? A ja? Jedna randka, a już rozważałam całą masę potencjalnych problemów na przyszłość. Kto wie, może po jednym wspólnym wieczorze nie będziemy chcieli się już więcej spotykać. Bywało i tak.
Spojrzałam na potylicę Richarda, zastanawiając się, czy te loki są naprawdę tak delikatne i miękkie, jak się wydawały. Nagły przypływ pożądania, żenujący, ale w sumie całkiem zwyczajny. Nic niezwykłego. Normalna reakcja. No dobrze, w moim przypadku nienormalna.
Poczułam ostry ból w nodze. Tej ugryzionej przez lamię. Proszę, nie. Oparłam się o łącznik. Richard spojrzał na mnie ze zdziwieniem. Rozchyliłam poły szlafroka. Noga spuchła i nabrała fioletowego odcienia. Jak mogłam tego nie zauważyć?
– Czy wspomniałam, że zostałam dziś ukąszona przez lamię?
– Żartujesz – odparł.
Pokręciłam głową.
– Chyba będziesz musiał odwieźć mnie do szpitala.
Wstał i spojrzał na moją nogę.
– Boże! Usiądź!
Zaczęłam się pocić. W mieszkaniu nie było gorąco. Richard podprowadził mnie do tapczanu.
– Anito, lamie wyginęły ponad dwieście lat temu. Nikt już nie ma surowicy na ich jad.
Spojrzałam na niego.
– No to chyba nici z naszej randki.
– Nie, do cholery. Nie zamierzam siedzieć i patrzeć, jak umierasz. Nie pozwolę ci umrzeć. Lykantropy są uodpornione na wszelkie trucizny.
– Chcesz zawieźć mnie do Stephena i nakłonić go, aby mnie ugryzł?
– Coś w tym rodzaju.
– Po moim trupie.
W jego oczach coś zamigotało, coś czego nie zdołałam rozszyfrować, może to ból.
– Mówisz poważnie?
– Tak. – Ogarnęła mnie fala mdłości. – Chyba zaraz puszczę pawia.
Spróbowałam wstać i poczłapać do łazienki, ale przewróciłam się na biały dywan i zwymiotowałam krwią. Czerwoną, jasną i świeżą. Miałam krwotok wewnętrzny. Wykrwawiałam się na śmierć.
Poczułam na czole dotyk chłodnej dłoni Richarda. Drugą ręką objął mnie w pasie. Rzygałam, dopóki nie poczułam się pusta i wyczerpana. Richard zaniósł mnie i położył na tapczanie. Ujrzałam wąski świetlny tunel otoczony przez ciemność. Mrok pochłaniał światło, a ja nie mogłam tego powstrzymać. Poczułam, że zaczynam odpływać. Nie bolało. Nawet się nie bałam. Ostatnie, co usłyszałam, to głos Richarda:
– Nie pozwolę ci umrzeć.
To była przyjemna myśl.
Zaczął się sen. Siedziałam pośrodku ogromnego łoża z baldachimem. Aksamitne zasłony były ciemnogranatowe, barwy nocnego nieba. Narzuta pod dłońmi wydawała się nadzwyczaj miękka. Miałam na sobie długą, białą suknię z koronkami pod szyją i przy rękawach. Nigdy nie miałam takiego ciucha. Ani ja, ani nikt w tym stuleciu.
Ściany pokryto niebiesko-złotą tapetą. W olbrzymim kominku radośnie buzował ogień, rzucając tańczące cienie po całym pokoju. Jean-Claude stał w kącie, skąpany wśród pomarańczowoczarnych cieni. Nosił tę samą koszulę, w której widziałam go ostatnio, tę z przezroczystym przodem. Podszedł do mnie, cienie rzucane przez ogień z kominka rozjaśniały jego włosy, twarz, migotały w źrenicach.
– Czemu w snach nigdy nie ubierzesz mnie w coś zwyczajnego?
Zawahał się.
– Nie podoba ci się suknia?
– Ani trochę.
Uśmiechnął się półgębkiem.
Читать дальше